Szpital w Radomiu stał się największym ogniskiem koronawirusa w Polsce. Zakaziło się tam już 200 osób, z czego ponad połowę chorych stanowi personel. Niestety, kilka dni temu zmarł jeden z tamtejszych fizjoterapeutów. To prawdopodobnie pierwsza ofiara COVID-19 wśród personelu medycznego w kraju.
46-letni Robert Skóra był fizjoterapeutą w radomskim szpitalu specjalistycznym, największym ognisku koronawirusa wśród polskich placówek medycznych.
– Dwa dni temu, mimo że jego stan był poważny, był też na tyle stabilny, że lekarze brali pod uwagę, że możliwość odłączenia go od respiratora, by płuca pracowały samodzielnie. Niestety, nastąpiło załamanie. Około północy sytuacja bardzo się zaostrzyła. Około godz. 2 moja żona dostała SMS-a, że Robert nie żyje – mówi pan Michał, kolega Roberta Skóry.
– Straciliśmy wspaniałego człowieka, świetnego fachowca i członka rodziny. Tej rodziny, którą tworzyliśmy z pracownikami. Każdy miał nadzieję, każdy się za niego modlił, ale niestety… – wspomina Andrzej Borsuk, terapeuta, współpracownik Roberta Skóry.
„Nie podjęto żadnych kroków”
Według pracowników tamtejszego szpitala poważny problem w placówce pojawił się już w połowie marca, gdy okazało się, że na jednym z oddziałów przez kilka dni pracował zakażony lekarz.
– Na początku nie podjęto żadnych kroków. Wszyscy normalnie pracowali. Tylko od części personelu pobrano wymazy. Ponieważ część z nich okazała się dodatnia pojawili się też dodatni pacjenci. Zarządzono kwarantannę i zaczęło brakować personelu – opowiada jedna z pielęgniarek.
Z jej relacji wynika, że zaraz potem nastąpiła wymiana personelu między oddziałami.
– Skutkowało to tym, że personel z innych oddziałów został zarażony i tego wirusa przenosił na swoje macierzyste oddziały. Taka wymiana personelu trwała około tydzień, półtora tygodnia.
Zdaniem innej pielęgniarki wyszły na jaw braki organizacyjne. – Lokalowo nie byliśmy przygotowani, nie było śluz i nie ma ich do tej pory. To miejsca, gdzie moglibyśmy się przebrać, zostawić zakażoną odzież. Na oddziałach, gdzie były potwierdzone ogniska, nasze koleżanki pracowały bez zabezpieczeń.
Od kolejnej pielęgniarki usłyszeliśmy również o bagatelizowaniu problemu. - Jak na początku marca mówiłyśmy, że nie mamy maseczek to usłyszałyśmy, że nie są nam potrzebne, że powinna je nosić osoba zarażona. Albo, że, po co nam tyle rękawiczek, że mamy myć ręce.
Z upływem dni sytuacja w szpitalu stawała się coraz bardziej dramatyczna. Kolejnym ogniskiem wirusa był Szpitalny Oddział Ratunkowy.
– SOR to jest taki odcinek, przez, który musi przejść każdy pacjent. Nie ma na SOR-ze czegoś takiego jak izolatka. Pacjentów kładzie się na sali obserwacyjnej. Po pewnym czasie przychodzi lekarz i mówi, że ten pacjent jest podejrzany i trzeba go odizolować. SOR-y mimo tej sytuacji są dalej przepełnione. Potem to się wszystko roznosi po szpitalu – słyszymy od pracownika szpitala.
Po pewnym czasie sytuacja w radomskim szpitalu została nagłośniona.
– O tym, że jest tyle zarażonych w szpitalu wyszło na jaw dopiero w momencie, kiedy ktoś z personelu nie wytrzymał i zaczął mówić o tym głośno w radiu. Dwie godziny później było oświadczenie szpitala, że faktycznie jest prawie 100 osób zarażonych.
„Musieliśmy pracować do dnia wyniku testu”
Niedługo później w sprawie dramatu w radomskiej placówce zaczęli bić na alarm działacze izby lekarskiej. Wśród nich młody, warszawski lekarz Paweł Doczekalski.
– „Powiem wam jak jest. Jest to mała radomska seria, średnia umieralność na oddziale neurologii to dwa zgony na dobę. Zostało tylko trzech lekarzy. Większość pielęgniarek jest zarażona. Praca w warunkach totalnego skażenia biologicznego, bez należytego zabezpieczenia. Kończą nam się środki ochrony osobistej. Nie mam już siły płakać, błagam o pomoc nie dla siebie, tylko dla tych, o których zapomniał kraj”. Taką informację otrzymałem od koleżanki. Chce zostać anonimowa. Pracuje w Mazowieckim Szpitalu Specjalistycznym w Radomiu – mówi doktor Doczekalski z Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie.
Z relacji pracownika radomskiego szpitala wynika, że personel z podejrzeniem koronawirusa nie był kierowany na kwarantannę.
– Było zarządzenie, że mamy pracować do dnia wyniku. Czekało się na te wymazy, trzy, a nawet pięć dni. Mało tego, zdarzyły się u nas takie przypadki, że nawet osoba z gorączką i kaszląca musiała być na dyżurze. A następnego dnia okazywało się, że jest dodatnia.
Rehabilitanci
Stan zagrożenia dotyczył nie tylko lekarzy i pielęgniarek. W podobnych warunkach pracowały salowe, opiekunowie pacjentów i terapeuci. Wśród nich Robert Skóra.
– Rehabilitanci pracują nie tylko na swoim oddziale. Oni chodzą do osób leżących na innych oddziałach. Wiemy, że chodzili m.in. na internę i neurologię. Im nikt nie powiedział, że tam jest podejrzenie wirusa. Wiem, że personel rehabilitacji chodził po oddziałach niezabezpieczony. Nie mieli fartuchów ochronnych i maseczek. To znaczy, że pan Robert idąc ze swojego oddziału przechodził w swoim ubraniu na oddział neurologii do pacjentów po udarach i ich rehabilitował – opowiada pracownik szpitala.
– Pacjenta po udarze trzeba dotknąć. Trzeba go posadzić. To jest bezpośredni kontakt. A według dyrekcji wystarczyło mycie rąk, tak było miesiąc temu – dodaje.
Dyrekcja: opanowaliśmy sytuację
Do dziś liczba zakażeń w radomskim szpitalu przekroczyła 200. Ponad połowę z nich stanowi personel. Mimo to szpital działa dalej, a jego władze nie mają sobie nic do zarzucenia.
O to, czy można było uniknąć tak dużego ogniska zakażeń, zapytaliśmy dyrektora placówki.
– Nie można. Jestem o tym przekonany. Zdarzyło się 200 zakażonych, niemniej dziś jest ważne, że opanowaliśmy sytuację - mówi Tomasz Skura, dyrektor Mazowieckiego Szpitala Specjalistycznego w Radomiu.
Czy personel, który miał robione wymazy pracował dalej?
– To jest codzienność szpitala. Wymaz i praca dalej. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że robimy badania systematycznie i do czasu stwierdzenia lub niestwierdzenia obecności wirusa, wszyscy idą do domu. W tym momencie cały szpital przestaje działać – mówi Tomasz Skura.
– Trzeba było przenieść pacjentów do szpitali jednoimiennych, tam gdzie jest im dedykowana opieka. Personel, który był potencjalnie zarażony należało przesunąć na kwarantannę. Trzeba było wykonać testy i po odkażeniu szpitala wrócić – ripostuje doktor Doczekalski.
– W sytuacji takiego wielkiego szpitala jest to absolutnie niemożliwe. Szpitala, który posiada oddziały niezbędne do funkcjonowania i zabezpieczenia takiej ilości ludzi w regionie. Nasza decyzja była taka, żeby te oddziały dalej pracowały, co sprawdza się, bo te oddziały są dalej bez COVID-u. I pracują na potrzeby społeczności radomskiej – twierdzi dyrektor.
"Jedna maseczka, jeden kombinezon"
Personel radomskiej placówki wciąż wskazuje na problemy. - Idąc na dyżur dostaję jedną maseczkę i jeden kombinezon. To ma starczyć na 12 godzin. Ta maseczka działa 4-6 godzin. Kombinezony powinny być nieprzemakalne, z odpowiedniego materiału, a my mamy kombinezony takie, że jak się zaleje to wszystko przesiąka – słyszymy od pracownika szpitala.
Robert Skóra osierocił żonę i dwóch nastoletnich synów. Ostatnie lata życia poświęcił realizacji swojego marzenia – budowie własnego domu. Nie zdążył się nim nacieszyć.