Z agresywną watahą psów terroryzujących mieszkańców Kolonii Zaraszów koło Bychawy nie poradziła sobie wyspecjalizowana firma, lecz mieszkaniec tejże wsi.
– Psy zakradały się na podwórka, łapały kury, niszczyły ogródki. Robiły podkopy pod płotami, rozdrapywały grządki i niszczyły warzywa. Żona musiała trzy razy sadzić. Atakowały idące samotnie kobiety lub dzieci – opowiada Władysław Łepek, mieszkaniec wsi.
Zaniepokojeni mieszkańcy zwracali się o pomoc do bychawskiej policji i Urzędu Miasta. Bez rezultatu. – Dwa razy przyjechali ze schroniska z Lubartowa. Nic nie zrobili, bo psy im uciekły. Zawsze uciekają, jak widzą więcej ludzi. Panowie rozkładali ręce i mówili, żeby psy najpierw... wyłapać, to oni przyjadą i je zabiorą – denerwuje się pan Władysław.
– Mamy umowę z prywatnym schroniskiem w Lubartowie. Płacimy 430 zł za bezpańskiego psa. Do tej pory nie było żadnych problemów. Tym razem firma nie mogła sobie poradzić, bo psy nie dawały do siebie podejść nawet na odległość strzału ze środkiem usypiającym, uciekając na pola – przyznaje Stanisław Frączek z Urzędu Miasta w Bychawie.
– To wina tego pana, bo nie chce wpuścić psów do stodoły albo zamknąć na podwórku, abyśmy mogli je złapać. Nie mamy uprawnień, aby je zastrzelić, gdy biegają po polach – broni się Adam Szumiło, współwłaściciel schroniska.
– Od czego jest ta firma? Ja, człowiek po siedemdziesiątce, mam ganiać po polach za psami, złapać je, a oni dopiero je zabiorą – oburza się Władysław Łepek. Ale to właśnie on zwabił do stodoły bezpańską sukę i zadzwonił do schroniska, by ją zabrali. A pozostałe trzy psy wróciły do swoich panów.