Schorowana staruszka zaczadziała wczoraj w pożarze domu w podlubelskim Radawcu Dużym.
Szef pogotowia mówi o 20. Tyle my jechaliśmy na miejsce osobowym autem bez syren, przestrzegając wszelkich zakazów.
77-letnia wdowa mieszkała samotnie w małym domku. Rano w łazience wybuchł gazowy piecyk. - Przez okno zobaczyłem kłęby dymu - mówi Zbigniew Tomasiak, kuzyn zmarłej, który mieszka niespełna 200 metrów dalej. - Od razu zadzwoniłem na straż. Powiedziałem, żeby wysłali też karetkę, bo mieszka tam niedołężna staruszka. To była godzina 9.55 - na dowód pokazuje spis połączeń w swej komórce. Jej zegar, gdy rozmawiamy, wskazuje prawidłowy czas.
Kobieta zmarła. Wszystko wskazuje na to, że przyczyną zgonu było zaczadzenie.
Sprawdziliśmy, ile zajmuje dojazd do miejsca pożaru. Sprzed stacji pogotowia przy ul. Weteranów w Lublinie jechaliśmy dokładnie 21 minut, trzymając się ograniczeń prędkości, których karetka przestrzegać nie musi. Odliczając czas spędzony na czerwonym świetle wyszło nam niecałe 19 minut.
- Dyspozytor dostał wezwanie o godz. 10.01. Dokładnie 20 minut później karetka była u pacjenta. Wiem, że czekającym czas niewyobrażalnie się dłuży - mówi Zbigniew Kulesza, dyrektor lubelskiego pogotowia. Dlaczego ludzie, którzy wzywali ambulans mówią co innego? - Będę to wyjaśniał. Przesłucham nagrania rozmów.
Część ludzi twierdzi, że lekarze zabłądzili. - Oni chyba pojechali prosto, do Radawca. A tu jest Radawiec Duży. Mówiłem im, że przy lotnisku skręca się w lewo - twierdzi Tomasiak. - Gdyby pomoc przyszła szybciej, ciotkę może dałoby się uratować. Gdybym wiedział, że tak będzie, wiózłbym ją samochodem do lekarza.
- Wezwanie mieliśmy o godz. 10.03. Wysłaliśmy dwa wozy. Pierwszy dojechał na miejsce po 16 minutach, równo z karetką. To bardzo dobry czas - zapewnia Mirosław Hałas, komendant miejski straży pożarnej w Lublinie.