Scenariusz był podobny. Wypoczynek nad jeziorem, piwo, skok na główkę do płytkiej wody. Kamil z Chełma i Norbert z Hrubieszowa leżą na jednej sali. U jednego skończyło się na przejściowym niedowładzie rąk. Drugi musi przejść długą rehabilitację, aby odzyskać czucie w nogach
Ewa Stępień
Dwóch pacjentów lekarze już wypisali. 23-latek po skoku do rzeki w ciężkim stanie leży na intensywnej terapii. Dwaj kolejni mają się lepiej. Są w Klinice Ortopedii. Wczoraj ich odwiedziliśmy.
- Możemy porozmawiać? - pytamy Kamila Miszczaka, 22-latka z Chełma
- O mojej głupocie? - uśmiecha się mężczyzna.
I opowiada, jak to z nim było. - Grupą znajomych pojechaliśmy nad jezioro Sumin. Z mola skoczyłem na główkę. Trudno było ocenić dno. Dochodziła północ. Wiadomo, że wcześniej piwo wypiłem. Po skoku jeszcze nic się nie działo, wróciłem do domu. I dopiero wtedy odjęło mi czucie w rękach. Na szczęście po operacji wszystko wróciło do normy. Ale do wody już chyba nie wejdę.
Na szczęście ręce są już sprawne. Gorzej z nogami. Paraliż jeszcze się utrzymuje. - Pochwalę się, że dziś ruszyłem palcem u nogi. Na dalszą rehabilitację jadę do Warszawy.
Mężczyźni mieli szczęście w nieszczęściu. Wielu młodych skoczków trafiających każdego roku do lubelskiego szpitala zostaje kalekami na całe życie. W ciągu roku na 2 tys. przypadków uszkodzeń kręgosłupa w Polsce, około 25 proc. spowodowanych jest niefortunnymi skokami do wody. •