Dwie analizy i dwa zupełnie różne wyniki. Tak zakończyły się badania miodu, w którym w październiku wykryto znaczne stężenie szkodliwej substancji. Sprawę najprawdopodobniej zbada prokuratura.
Sygnał o wstępnych wynikach kontroli dotarł do weterynarzy w październiku. Inspektorzy odwiedzili pszczelarza, by pobrać kolejne próbki i zabezpieczyć towar.
– Z ponownych badań wynika, że w miodzie nie ma sulfamerazyny – mówi Wojciech Tyczyński, pełnomocnik Wojewódzkiego Lekarza Weterynarii w Lublinie.
Skąd tak rozbieżne wyniki? Jak twierdzi nasz informator, w czasie drugiej kontroli miód pobierano już z innych beczek, niż za pierwszym razem. Skażony towar mógł więc zostać podmieniony. Była ku temu okazja, bo jak ustaliliśmy, inspektorzy mieli kontaktować się z pszczelarzem, kiedy tylko otrzymali sygnał o wykryciu sulfamerazyny.
– Nie podejrzewam, by specjaliści w Puławach się pomylili – mówi Roman Jarosz, Powiatowy Lekarz Weterynarii w Janowie Lubalskim. – To przecież europejskie laboratorium referencyjne. Możliwe, że za każdym razem badano inny miód.
– Takie rozbieżności nie biorą się znikąd – dodaje Tyczyński. – Niestety nasze kompetencje w pewnym momencie się kończą. W wyjaśnieniu sprawy mogłaby pomóc policja i prokuratura.
Możliwe, że właśnie tak się stanie.
– Nie mogę tego wykluczyć. W najbliższych dniach podejmiemy odpowiednią decyzję – zapowiada Jarosz.
W związku z wynikami ostatnich badań, właściciel pasieki może już handlować miodem. Jeśli sprawą zajmą się śledczy, sprawdzą nie tylko czy doszło do podmiany towaru. Ustalą również, skąd wziął się skażony miód. Z naszych ustaleń wynika, że skażony towar pochodzi zza wschodniej granicy. Stamtąd trafił na Podkarpacie i do Janowa Lubelskiego. Nie wiadomo, ile miodu z sulfamerazyną trafiło na rynek.