Na czwartym piętrze bloku w Radzyniu Podlaskim małżonkowie K. przez kilka dni mieszkali z rozkładającym się ciałem zabitego 54-latka. Spali, jedli i ... bali się powiadomić policję o zbrodni.
- Mąż zakazał mi zgłaszać policji, że na podłodze leży trup. A ja nic nie miałam do gadania w domu - mówi spokojnie Janina K., która bezradnie siedzi nad plamą krwi przykrytą dużym ręcznikiem.
Jej mąż, 48-letni Kazimierz K. zgłosił się wczoraj rano w radzyńskiej komendzie z informacją, że w jego mieszkaniu znajdują się zwłoki mężczyzny. Policjanci pojechali na miejsce. W mieszkaniu leżało ciało 54-letniego Henryka K. Czuć było odór. W szafce policjanci znaleźli nóż. Miał ślady krwi zabitego mężczyzny.
- Pierwszy raz w swojej pracy spotkałem się z takim przypadkiem. Tyle dni ludzie mieszkali obok zwłok w rozkładzie - mówi Dariusz Łukasiak, oficer prasowy radzyńskiej policji.
Początkowo gospodarz nie mówił, co było powodem śmierci gościa. Po pewnym czasie przyznał się do zabójstwa kompana. Lekarz wstępnie określił, że do zgonu doszło kilka dni wcześniej.
Policjanci sprawdzają, czy w grę wchodził motyw zazdrości.
- Nie mieliśmy z Henrykiem romansu. Kolegowaliśmy się tylko kupę lat. Wypiłam we wtorek może trzy kieliszki alkoholu. Gdy wyszłam do łazienki, doszło do awantury. Nie widziałam, jak zginął Henryk - mówi Janina K. - Nazywali go "Bin Laden”. Musiałam później wytrzymać przy jego zwłokach. Spałam obok na swojej wersalce, a mąż na drugiej. Pośrodku ciało. Musiałam też wytrzymać jak śmierdziało. Nie wychodziliśmy z domu. W czwartek było Boże Ciało. Dopiero w piątek wypędziłam męża na policję.
Wczoraj radzyński sąd tymczasowo aresztował Kazimierza K. Jego żona - po przesłuchaniu - wróciła do domu.