Lekcja, jaką otrzymaliśmy od władz miasta, jest smutną lekcją „prawa silniejszego”. Nikt nie pytał, nikt nie uzgadniał. To, co nazywa się habitatem, zostało zniszczone. Nie powiem, żebym czuł się gospodarzem we własnym domu. Zrozumiałem, że moim prawem jest co najwyżej cicho siedzieć.
Jedenaście lat temu zamieszkaliśmy z żoną na Kalinowszczyźnie. Co zdecydowało? Bliskość centrum, ale też cisza, spokój, zieleń, dużo drzew. Dobre miejsce dla młodej rodziny z dziećmi. Teraz punkty „dużo drzew”, „cisza”, „spokój” mogę sobie wykreślić, albowiem zwyciężyła opcja „więcej samochodów”.
Cytując klasyka: „nie ma dylematu, drzewa czy rozwój”. Czytaj: drzewa nie będą nam przeszkadzały w rozwoju. Aż rozwiniemy się do końca, że nie będzie co zwijać... Wszystko zostało opakowane w słowa budzące pozytywne skojarzenia: „modernizacja”, „rewitalizacja”, ale komuś wyszła zwykła dewastacja.
Też jestem za rozwojem. Rozwój powinien uwzględniać realne potrzeby mieszkańców. Różnorodne potrzeby. Nie wiem jak Państwo, ja na przykład potrzebuję oddychać. Może nasi decydenci nie, ja wolę oddychanie od jazdy samochodem. Żyjemy w mieście, w którym z roku na rok drastycznie wzrasta poziom zanieczyszczenia powietrza. Alarm smogowy goni kolejny alarm.
Nie zgadzam się z postawieniem problemu: poważne problemy kierowców vs fanaberie miłośników przyrody. Na mojej ulicy wycięto (ponoć) 108 drzew, które produkowały tlen i oczyszczały powietrze z toksyn. Dawały cień. To już nie jest mój kaprys, ale dramatyczne słowa starszej sąsiadki, która w czasie upałów nie może wyjść z domu, bo brakuje jej cienia. W innym miejscu użyłem słowa: gettyzacja. Nasze dzielnice stają się powoli noclegowiskiem, ale nie miejscem do życia. Nie jesteśmy traktowani jak równorzędny partner dialogu, ale jak niesforny petent w urzędzie, który domaga się „nie wiadomo czego”. Miasta nie są z gumy (tak, wiem, że to slogan), nie zrobicie miejsc dla wszystkich, którzy chcą spokojnie zaparkować.
Jeszcze jedno: tak daleko idąca troska o potrzeby zmotoryzowanych nie idzie w żaden sposób w parze z egzekwowaniem praw pieszych. Trawniki i chodniki są rozjeżdżane, blokowane, straż miejska ignoruje sygnały o łamaniu przepisów. Kilkakrotnie próbowałem ruszyć sprawę ulicy Krzemienieckiej, która jest w zasadzie drogą osiedlową. Codziennie dzieci i młodzież idą nią do szkoły, równocześnie pół ulicy zastawione jest samochodami. Zostaje wąski pas jezdni. Regularnie zdarza mi się, że kierowca dosłownie spycha mnie i dzieci na pobocze, jadąc na centymetry za nami. Niektórzy jadą znacznie powyżej obowiązujących 20 km/h. Czujemy się intruzami tam, gdzie powinna obowiązywać bezwzględnie zasada prymatu pieszego nad kierowcą.
Lekcja, jaką otrzymaliśmy od władz miasta, jest smutną lekcją „prawa silniejszego”. Nikt nie pytał, nikt nie uzgadniał. To, co nazywa się habitatem, zostało zniszczone. Nie powiem, żebym czuł się gospodarzem we własnym domu. Zrozumiałem, że moim prawem jest co najwyżej cicho siedzieć.
dr hab. Lech Giemza
Katedra Literatury Współczesnej KUL