Był 27 kwietnia 1986 roku, godzina 1.24. W wyniku nieudanego eksperymentu nastąpił wybuch reaktora w Czarnobylu. W ciągu kilku sekund świat stanął przed groźbą największej w dziejach katastrofy.
– Granicę z NRD przekroczyliśmy bez problemu. Przespaliśmy się na kempingu i następnego dnia pojechaliśmy w kierunku RFN. Zachodnioniemiecki celnik na przejściu granicznym zapytał się z jakiego miasta jedziemy. Z Lublina odparłem. Popatrzył i kazał zjechać na bok. Za chwilę przyszedł z licznikiem Geigera-Müllera. Czujnik wkładał do filtra, sprawdzał nadkola. Dosłownie wszędzie zajrzał. Na początku myślałem, że Rosjanom lub Amerykanom zagubiła się rakieta. Mnie puścił, ale samochód z Białegostoku zawrócił. Dopiero wieczorem, z niemieckiej telewizji, dowiedziałem się, dlaczego celnik był tak skrupulatny – opowiada pułkownik Zbigniew Węglarz.
Tragiczny eksperyment
26 kwietnia załoga elektrowni atomowej w Czarnobylu przeprowadzała eksperyment. Chodziło o sprawdzenie systemu chłodzenia reaktora, gdy ten zostanie wyłączony. Eksperyment nie powiódł się, a reaktor, w wyniku błędu obsługi, 10-krotnie przekroczył swoją moc, co w efekcie doprowadziło do nagłego wzrostu temperatury i wybuchu. Przez olbrzymi krater wydostały się ogromne ilości radioaktywnych gazów.
– Do dziś nie jest znana liczba ofiar Czarnobyla. Wiadomo, że strażacy, piloci i załogi 80 helikopterów, które dokonywały nalotów nad wciąż dymiący reaktor, aby zrzucić ołów, piasek i kwas borny, zmarli na chorobę popromienną. Do "40” nie dożył co czwarty z 10 000 górników, specjalnie sprowadzonych z Donbasu, do likwidacji skutków katastrofy. Jaka jest ogólna liczba ofiar Czarnobyla, dziś tego nie można precyzyjnie ustalić – dodaje pułkownik Węglarz.
Chmura radioaktywnych pyłów skaziła sporą część Europy. – Pyły niesione przez wiatr dotarły przez Skandynawię do Niemiec, do Bawarii, gdzie mieszkał syn. Można powiedzieć, że wpadłem z deszczu pod rynnę Po drodze skaziły północno-wschodnią Polskę. W samym Lublinie skażenie nie było groźne. Co jednak ważne, ówczesne władze podjęły decyzję o podaniu dzieciom płynu Lugola, czyli nieradioaktywnego jodu, aby chronić tarczycę. W sumie, jod został podany 18,5 milionom obywateli naszego kraju, szczególnie dzieciom. Rosjanie zaczęli akcję podawania jodu dopiero pod koniec maja – mówi Zbigniew Węglarz.
Czarnobyl jest do dziś
Wbrew pozorom wciąż można natknąć się na pamiątki z Czarnobyla. Rosjanie i Ukraińcy na początku lat 90. minionego wieku przywozili do Polski sporo różnego rodzaju prostego sprzętu, aby go sprzedać na bazarach.
– Akurat montowałem w domu instalację alarmową. Na targu trafiłem na amperowoltomierz z rosyjskiego helikoptera. Po pewnym czasie, też od Rosjan, kupiłem dozymetr mierzący poziom napromieniowania. Amperowoltomierz zamontowałem w swoim małym warsztacie. Pewnego dnia wszedłem do warsztatu z dozymetrem, który zaczął "śpiewać”. "Ki czort” pomyślałem. I zacząłem szukać. Okazało się, że amperowoltomierz jest napromieniowany. Prawdopodobnie helikopter, z którego go wymontowano, latał nad Czarnobyłem i teraz stoi na wielkim złomowisku w Prypeci. Gdyby go ponosić przez dłuższy czas w kieszeni spodni, to można by się pożegnać z rodziną. Wprawdzie jego oddziaływanie to tylko ok. 50 centymetrów, ale zawsze. Kupiłem nowy miernik, napromieniowany leży schowany – dodaje pułkownik Węglarz.
Na początku lat 90. do Polski trafiło setki takich sprzętów. Ale nie tylko. Przywożono żywność, ubrania. – Moja sąsiadka kupiła w tamtym czasie od Ukraińców kaszę. Tak dla próby sprawdziłem ją dozymetrem. "Śpiewałą ” bardzo mocno – wspomina Węglarz.
Ile to potrwa?
Nikt nie wie, ile lat Czarnobyl i Prypeć będą zamknięte dla świata. – Mówi się, że minimum 300, a nawet 600 lat musi minąć, zanim promieniowanie zaniknie – dodaje nasz rozmówca. – Mimo to, jestem zdania, że ludzkość nie ma odwrotu od energetyki jądrowej. Na świecie pracują 443 siłownie atomowe. Polska też musi już myśleć o tej formie produkcji energii, bo stale rośnie zapotrzebowanie.