Adam Borowicz, dyrektor Lubelskiej Regionalnej Kasy Chorych, Bożenna Zasada, jego zastępca oraz Marzenna Pomarańska, dyrektor szpitala klinicznego nr 1 w Lublinie wrócili w sobotę z tygodniowego pobytu w RPA.
Opinia publiczna była zbulwersowana tym, że dyrektorzy kas chorych poddali się naciskom firmy farmaceutycznej i po kryjomu skorzystali z jej sponsoringu. Dyrektorzy odpierają teraz, że wyjazdu nie zorganizowała firma farmaceutyczna, a szkoleniowa. Twierdzą, że swojego wyjazdu do RPA przed nikim nie ukrywali,
i że sporo się nauczyli.
– Organizatorzy zapłacili za podróż, noclegi i wyżywienie – tłumaczy Adam Borowicz, dyrektor Lubelskiej Regionalnej Kasy Chorych.
Na jutro Urząd Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych, któremu podlegają kasy chorych wezwał do siebie dyrektorów kas chorych,
aby wyjaśnili całą sprawę.
Rozmowa z Adamem Borowiczem, dyrektorem Lubelskiej Regionalnej Kasy Chorych
• Jak się udał wyjazd do RPA? Przywiózł pan jakieś pamiątki dla rodziny?
– Pamiątek nie przywiozłem. Podróż była męcząca. Tam jest teraz zima. W nocy temperatura spada do 9 stopni Celsjusza. W dzień skacze do 19 stopni. Program był napięty. Telewizja polska, pokazując plaże, na których rzekomo opalaliśmy się, zakpiła sobie. Kiedy wyjeżdżałem byłem opalony. Wróciłem blady.
• Może ta bladość to na widok polskich nagłówków prasowych, grzmiących, że dyrektorzy kas chorych podróżują po dzikim kontynencie na koszt firmy farmaceutycznej?
– Organizatorem nie była firma farmaceutyczna, a niemiecka firma Towarzystwo Nauk i Kształtowania Stosunków Ubezpieczeniowych. Pokryła ona koszty podróży, noclegów, wyżywienia i zwiedzania niektórych obiektów. Z własnej kieszeni płaciło się za bar, zwiedzanie obiektów nie objętych programem oraz szczepienia przed podróżą.
• Dużo pan dopłacił do tygodniowego pobytu w RPA?
– Około tysiąca złotych. Tam jest teraz martwy sezon. Wszystko jest bardzo tanie. Za dwa piwa zapłaciłem 1 dolara.
• Pojechał pan w towarzystwie Bożenny Zasady, swojego zastępcy do spraw medycznych oraz Marzenny Pomarańskiej, dyr. szpitala klinicznego nr 1 Lublinie...
– Tak. Zaproszonych było wiele osób z różnych dziedzin medycyny. Pojechali też przedstawiciele 14 kas chorych.
• Wspomniał pan, że program był tak napięty, że czasu na plażowanie nie było. Co robiliście?
– Wizyty w szpitalach, spotkania z tamtejszą służbą zdrowia, a nawet Polonią.
• Ze szkolenia w Afryce przywiózł pan coś przydatnego do pracy w Lublinie?
– Nowe doświadczenia. Obejrzałem jak funkcjonuje afrykańska służba zdrowia. W skrócie można powiedzieć, że wygląda jak pomieszanie naszej służby zdrowia sprzed reformy ze służbą zdrowia po reformie. U nas czegoś takiego nie ma, aby np. prywatne kliniki działały na terenie szpitali uniwersyteckich. Odpowiednikiem naszej podstawowej opieki zdrowotnej jest tam nadal czarownik.
• Wziął pan urlop wypoczynkowy i można powiedzieć, że cichaczem wyjechał. Bez powiadomienia kogokolwiek w kasie chorych oraz w Urzędzie Nadzoru Ubezpieczeń Zdrowotnych...
– To nie jest prawda. Do kasy chorych przyszły oficjalne zaproszenia. Więc to nie była tajemnica. Podobne zaproszenia rozesłano też do urzędników w ministerstwie więc przypuszczam, że było wiadomo, gdzie pojechaliśmy. Wziąłem urlop, a nie delegację, ponieważ wiedziałem, że będą tam wycieczki, a nie tylko służbowe spotkania.
• Tyle się mówi o nieuleganiu naciskom różnych firm. Jadąc, nie miał pan skrupułów?
– Po powrocie przemyślałem sprawę. Może zbyt pochopnie pojechałem. Jednak firma, która zorganizowała nam podróż do RPA nie jest firmą farmaceutyczną. To firma z tradycjami, która wiele razy organizowała szkolenia w różnych krajach. Sam podpisywałem moim pracownikom delegacje. Nie sądziłem, że robię coś nagannego, uczestnicząc w tym szkoleniu. Gdybym dostał propozycję wyjazdu od koncernu farmaceutycznego, wrzuciłbym ją do kosza. A takich dostaję kilka dziennie.
• Za wyjazd już jedna głowa poleciała. Minister zdrowia zdymisjonował Seweryna Jurgielańca, i to jeszcze przed jego powrotem. Nie boi się pan utraty stanowiska?
– Nie wiem, czy można kogoś zdymisjonować jeżeli przebywa on na urlopie. Jeśli jednak moi zwierzchnicy uznają, że trzeba nas zdjąć ze stanowisk, nie będzie wyboru.
Rozmawiała Ewa Stępień