Rozmowa z Krzysztofem Ligęzą, właścicielem "Pogotowia pralniczego" świadczącego usługi z Lublinie i okolicach.
- Na początek wykażę się niewiedzą. Myślałam, że dopiero startujecie Państwo z pralnią, a okazuje się, że działacie już blisko 10 lat.
– Nie pani pierwsza. Wiele osób, które zauważa nasze ogłoszenia rozwieszone na swoim osiedlu przyznaje, że dopiero o nas usłyszało.
- Może więc źle się reklamujecie?
– Korzystamy z najlepszego sposobu: z opinii zadowolonych klientów i poczty pantoflowej. Podam taki przykład. Od ośmiu lat regularnie, raz na kwartał z naszych usług korzysta jeden z mieszkańców ul. Wileńskiej. Za każdym razem dziwi się, jak nam się opłaca do niego przyjeżdżać. A ja za każdym razem odpowiadam, że powiedział o nas już takiej liczbie sąsiadów, że wartość tej reklamy jest nie do oszacowania.
- Zaczynaliście w zupełnie innych czasach.
– To prawda. To była zupełnie inna rzeczywistość. Nie było pandemii, ludzie mieli więcej pieniędzy. 10 lat temu zauważyłem, że ludzie nie mają często czasu lub możliwości, żeby biegać do pralni. Niektórzy pracowali w godzinach, które uniemożliwiały im korzystanie z takich usług. Byli też seniorzy przyzwyczajeni do oddawania do pralni i magla obrusów lub pościeli, ale nie mający już siły nosić te rzeczy do pralni. Postanowiłem, że będziemy do nich dojeżdżać: odbierać rzeczy i je odwozić.
- I to był strzał w dziesiątkę?
– Był i wciąż jest. Do dziś osoby, które po raz pierwszy korzystają z naszych usług dziwią się, że potrafimy przyjechać nawet o 3 w nocy. Ale taka jest nasza filozofia. Chcemy być pogotowiem pralniczym. Osobom, które krygują się zamówić transport o nietypowej porze tłumaczę, że jesteśmy firmą usługową a zatem musimy usługiwać. Z naszych usług korzystają np. przedstawiciele handlowi, którzy wracają do domu po godz. 22, a na 8 rano muszą mieć czysty garnitur. Ktoś inny prosi o odebranie prania o 3 w nocy, bo wtedy wyjeżdża, a ktoś chce odebrać je "za trzy dni o 23.20", bo wtedy wróci pociągiem z delegacji. Ale oczywiście zdecydowana większość zgłoszeń dotyczy standardowych godzin.
- Obserwuje pan lubelski rynek pralniczy od 10 lat. Jak się zmieniał?
– Wcześniej na pewno mniej ludzi oddawało garnitury do prania. Pytałem nawet znajomych, jak je czyszczą skoro nie oddają ich do pralni. Okazywało się, że zakładają garnitur kilka razy na jakieś imprezy, a potem wyrzucają i kupują nowy. Ludzie mieli wtedy więcej pieniędzy. Teraz mają mniej i dlatego wolą kupować rzeczy droższe, lepsze gatunkowo. I takie ubrania czyszczą. Na pewno zmieniło się też podejście do prania dywanów. Do niedawna modne było zamawianie ekipy do „prania dywanów” w domu. Teraz więcej osób zauważa, że taki dywan jest nie do końca czysty, albo wydaje się czysty ale wciąż nieprzyjemnie pachnie. Oddają je więc do pralni. A mamy ogromny sprzęt, który pozwala najpierw wytrzepać bez załamań, a potem uprać i odwirować nawet ogromny dywan.
W ostatnich latach bardzo wzrosły też wymagania. Ludzie są bardziej świadomi. Płacą i wymagają. To nas bardzo cieszy, bo jesteśmy doceniani.
- A zdarzają się problemy?
– Błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi. Kiedy przyjmujemy poduszki wypełnione pierzem prosimy o podpisanie oświadczenia o tym, że pranie odbywa się na odpowiedzialność właściciela. Zdarzyło nam się, że stara wsypa puściła w praniu. Trzeba było pieczołowicie to pierze zbierać, przekładać do tymczasowej wsypy, suszyć. To duże wyzwanie.
- Wielu przedsiębiorców skarży się dziś na trudne warunki pracy związane np. ze zmianami podatkowymi i wzrostem cen.
– Z rozmów z klientami wiem, że wielu z nich boi się Polskiego Ładu. I nie mam tu na myśli osób, które nie zgadzają się politycznie z obozem rządzącym, ale także o ich wyborców. Wiele osób zauważa, że ma coraz mniej pieniędzy, bo więcej płaci za media, czy w sklepie więc na wszelki wypadek stają się żyć bardziej oszczędnie. Nie oddają rzeczy do prania tak często jak dotychczas.
Jeśli chodzi o działalność firmy to na pewno też jest trudniej. Do niedawna bardzo dużo, bo ponad 6 zł płaciliśmy za litr paliwa. Teraz cena spadła, ale wiadomo, że jest to zmiana na pół roku. Co będzie później?
Uważam, że pomoc państwowa została przyznana, żeby wzrosty cen nie wzbudziły niepokojów społecznych. Ale państwo musi przecież zarabiać, dlatego te podatkowe zniżki będą musiały zniknąć. Z własnego doświadczenia wiem, że po podwyżkach w naszej branży następuje stagnacja, ale potem klienci wracają.
Zresztą, te okresy przestoju są coraz dłuższe. Tradycyjnie jest już tak, że w naszej branży początek roku wiąże się z mniejszą liczbą zleceń. Z roku na rok ten okres się jednak wydłuża. Kilka lat temu kiepski był styczeń. Teraz także luty. To miesiące, w których nie zarabiamy tylko nastawiamy się, żeby do interesu nie dokładać. Dlatego czekam na wiosnę. Wtedy, mam nadzieję, w nas wszystkich wstąpi więcej optymizmu.