Na osiedlu Nałkowskich w Lublinie mieszkańcy zalegający z czynszem sprzątają klatki schodowe, odśnieżają i malują okna. Nie dość, że spłacają swój dług, to jeszcze zarabiają parę złotych.
Spółdzielnia założyła specjalny fundusz, na który składają się mieszkańcy. Po pięć groszy za mkw. powierzchni mieszkalnej. – Najtrudniej było przekonać pozostałych mieszkańców. Pytali, czego mają płacić za dłużników. Tłumaczyliśmy krótko: takie czasy, każdy może znaleźć się w podobnej sytuacji – opowiada prezes Koziński.
Fundusz nadzoruje społeczna rada, która decyduje o tym, komu dać możliwość odpracowania długu. Z każdym dłużnikiem spółdzielnia podpisuje umowę o pracę na czas określony, płaci za niego ZUS i podatki.
Wpłaty mieszkańców przynoszą funduszowi ok. 100 tys. zł w roku. To wystarcza na płace dla kilkudziesięciu dłużników. 80 proc. ich zarobku idzie na spłatę zaległego czynszu, a reszta na ich codzienne potrzeby. – W tamtym roku osiem rodzin całkowicie spłaciło w ten sposób swój dług. Niedawno była u mnie matka z dwójką dzieci. Spłaciła dług i pokazała nowe tornistry dzieci z książkami. Powiedziała, że kupiła je za zarobione w spółdzielni pieniądze – mówi prezes. – Ludzie są teraz bardzo biedni i przydaje im się każdy grosz. Mało tego, czują się wreszcie potrzebni, bo mogą pracować.
Pani Małgorzata, mieszkanka Czechowa, nie płaci czynszu od pół roku. – Ani ja, ani mąż nie mamy stałej pracy – mówi. – To, co uda nam się zarobić wydajemy na jedzenie, życie i na dzieci. Z pocałowaniem ręki wzięłabym taką pracę w spółdzielni.
Niestety, nie wszędzie daje się im taką szansę. – Nie możemy być osiedlowym urzędem pracy – uważa Marek Szymanek, wiceprezes SM „Czechów”. – Większość prostych prac wykonują nasi pracownicy, trzeba by ich zwolnić. Poza tym, takiej pracy jest niewiele, a my mamy 12 tys. członków. Nie wiem też, kto miałby decydować o tym, komu dać pracę, a komu nie.