Czwartkowy poranek. „Przystanek na żądanie 03” przy ul. Zelwerowicza. Przychodzę na 4 minuty przed zapowiadanym czasem odjazdu autobusu linii 47. Ten – według rozkładu – ma się pojawić o 8.04. Chcę się dostać na Sławinek, bo przed pracą muszę załatwić „rodzinny temat”. – Mam jakieś 45 minut zapasu, więc zdążę bez problemu – myślę.
Koło wiaty „chronionej przez MKK Lublin” za chwilę pojawia się dwóch młodzieńców, na oko 12-13 lat, obaj z plecakami, jeden w słuchawkach. Czekamy. Może nie jest strasznie zimno, ale przestępując z nogi na nogę, przechadzając się w tę i we w tę, odruchowo dodajemy sobie energii i zabijamy czas. A ten jakby się wydłuża. Jest już 8.10, a autobusu jak nie było, tak nie ma. Jeden z chłopców podchodzi do skrzyżowania z Koncertową, gdzie jest lepsza perspektywa na wypatrywanie „czterdziestki siódemki”. Ja też powoli zmierzam w tym kierunku, mając niejako nadzieję, że dwie pary oczu szybciej ściągną nasz autobus. Z daleka widać, jak najeżdża 55, potem 15, jest „dwunastka” i 34, ale nasze magiczne cyfry wciąż się nie pokazują. Dołącza do nas, najwidoczniej też zniecierpliwiony, trzeci kolega z przystanku. W międzyczasie odbieram telefon typu „Kiedy będziesz, bo czekamy”?
Po bezowocnym wypatrywaniu, a dobijamy do 20 minut wyczekiwania, zagaduję kolegów: – Zawsze się tak spóźnia? – O tej porze prawie zawsze – odpowiadają niemal jednocześnie. Trudno im nie wierzyć, bo – jak przyznają – obaj uczą się w szkole przy Sławinkowskiej, więc pewnie mają większe doświadczenie w podróżowaniu w tamtym kierunku ode mnie, bo ja zazwyczaj jeżdżę do centrum. – Mnie to nawet pasuje, że jeszcze go nie ma, bo ja dopiero o 8.50 mam test kuratoryjny, więc pewnie zdążę.
Ale ja już nie zdążę – według rozkładu następne 47 będzie dopiero o 8.44. Przechodzę na drugą stronę i staję przy Koncertowej na przystanku w kierunku centrum. Kątem oka widzę, że jeden z moich niedoszłych towarzyszy podróży też dezerteruje i idzie w moje ślady.
Na szczęście 34 przyjeżdża punktualnie.