Krótkie rękawki, krótkie nogawki i... w krzaki! Służbowo. Przez tydzień miejscy urzędnicy z Lublina będą na własnej skórze sprawdzać, czy zeszłotygodniowe opryski przeciw komarom były skuteczne.
– Stres trochę jest. Przecież nie chcemy źle wypaść – przyznaje Tomasz Karło z bielskiej firmy Dertex, która na zlecenie Ratusza prowadziła opryski. On też musi iść na spacer z urzędnikiem. Żeby pogryzienia były stwierdzone komisyjnie. Kontrola odbywa się bardzo późnym popołudniem, gdy brzęczące krwiopijczynie zwykłe jadać kolację.
Ale komar wcale nie musi ukłuć, by popsuć wyniki kontroli. – Wystarczy, że usiądzie. W zeszłym roku na 10 proc. terenów opryski musiały być powtórzone – wyjaśnia Józef Piotr Wrona, który w magistracie dowodzi odkomarzaniem. – Sprawdzanie na własnej skórze jest chyba jedyną metodą badania skuteczności oprysków. Innej nie znam – dodaje.
W Puławach, gdzie od trzech lat opryskuje się m.in. bulwary nad Wisłą i miejski park, pracownicy magistratu aż tak się nie poświęcają.
– Urzędnicy są obecni przy opryskach, a rozpylany środek jest uznawany za skuteczny – mówi Magdalena Zarychta, rzecznik puławskiego Urzędu Miasta. Tu środek przeciwko komarom rozpylany jest dwa razy w roku: w czerwcu i sierpniu. – W tym roku zleciliśmy dodatkowy oprysk w lipcu, bo w mieście był nawał komarów. Mieszkańcy prosili o powtórkę, zresztą sami widzieliśmy, co się działo – dodaje.
Do końca tygodnia kuso ubrani miejscy urzędnicy odwiedzą wszystkie zakamarki Lublina (ponad 30 miejsc) pryskane komarobójczym preparatem. Od wyników zależy, kiedy wykonawca dostanie zapłatę. A dostanie wtedy, gdy komary nie będą cięły. W piątek na ścieżce rowerowej nie cięły.
Lublin za taką akcję zapłaci 60 tys. zł, Puławy wydają niespełna 8 tys. zł. Chełm na takie opryski pieniędzy nie wydaje. – Nigdy nie było u nas takiej akcji, bo nie było inwazji – mówi Irena Żółkiewska, dyrektor Wydziału Ochrony Środowiska w chełmskim magistracie. – Komary, owszem, są, ale każdy sobie z nimi radzi indywidualnie, smarując się odpowiednim preparatem.