– Nic nie dzieje się bez przyczyny. Człowiek czuje się sfrustrowany, gdy nie może zaspakajać swoich potrzeb. I to każdego rodzaju. Zarówno potrzeb uczuciowych, fizjologicznych, jak i materialnych. Gdy dzieje się to długo, frustracja staje się niemal stanem ciągłym. To taka bomba, której wystarczy najmniejsza iskierka, by wybuchła i wywołała wielki pożar. Wówczas dochodzi do agresji. Takie sytuacje potęgują się dodatkowo w tłumie. Kolega patrzy na kolegę. Widzi, że ten ubliża prezesowi, szarpie go za koszulę, okłada pięściami. I zaczyna robić to samo. Do tej dwójki dołączają się kolejni. To znane zjawisko opisuje tzw. psychologia tłumu. Taka sama prawidłowość obowiązuje np. wśród kibiców. Ci sympatycy piłki nożnej na co dzień zachowują się jak każdy tzw. normalny człowiek. Zmieniają się dopiero na stadionie. W tłumie kolegów także kibiców tej samej drużyny. W grupie czują się silni i zjednoczeni.
• Nie dziwi pana, że nikt nie stanął w obronie bitego prezesa? Przecież wszystko rozgrywało się na oczach innych wiecujących, policji i dziennikarzy.
– Dziwię się, że nie zareagowali policjanci, których zadaniem jest zapewnienie naszego bezpieczeństwa. Co do pozostałych osób – to uważam, że zachowali się w sposób zupełnie naturalny. Amerykanie przeprowadzili takie badanie. Na przystanku autobusowym tuż przed dużym budynkiem zainscenizowali morderstwo dziewczyny. Nastolatka krzyczała wniebogłosy, zalewała się krwią. Wszystko trwało długie minuty. Ludzie siedzieli w oknach i przypatrywali się morderstwu. I co? I nic. Nikt z nich nie zareagował i nie wezwał policji. Następnego dnia przepytywani, dlaczego tak postąpili, jedni zaprzeczali, że cokolwiek widzieli. Inni zapewniali, że myśleli, iż ktoś już to za nich zrobił. Podobnie dzieje się, gdy na ulicy dochodzi do bójki. Do rzadkości należą sytuacje, gdy ktoś zareaguje i stanie w obronie napadniętej osoby. Takie zachowanie psychologowie określają dyfuzją odpowiedzialności. Polega to na tym, że naszą odpowiedzialność cedujemy na innych. Ci zaś na następnych. W konsekwencji robi się taki łańcuszek i nikt nie jest odpowiedzialny.
• Powiedział pan, że frustracja rodzi agresję. Ale przecież nie wszyscy rozwiązują swoje problemy za pomocą rąk czy taczki?
– To prawda. Jak wynika z badań takimi metodami posługują się zazwyczaj ludzie, którzy odebrali złe wychowanie w domu, a potem w szkole. Mają podstawowe wykształcenie. W biciu i poniżaniu widzą jedyną drogę do osiągnięcia swego celu. W przypadku Szczecina chodziło o otrzymanie zaległych pensji. Agresja jest wyrazem ich bezradności, krzykiem rozpaczy.
• Czy takie przypadki będę się powtarzać?
– Niestety, obawiam się, że tak. Tym bardziej że tego typu agresywne zachowania już miały miejsce w naszym kraju. Mam na myśli np. wywożenie szefów firm na taczkach czy przypadki samosądu. Skąd zresztą wiadomo że takie sytuacje, jak ta ze Szczecina, też już nie miały miejsca? Tyle że wszystko rozegrało się bez fleszy i kamer.
• Jest jakaś recepta, by zapobiec tego typu sytuacjom?
– Takiej, która mogłaby pomóc już dziś, nie ma. Pewnie, gdybyśmy żyli w kraju, gdzie nie ma bezrobocia, a ludzie dobrze zarabiają, to do takich sytuacji dochodziłoby sporadycznie. Ale nie tylko o to chodzi. Musi się zmienić nasza mentalność. Nie jesteśmy narodem wysokiej kultury.
Dlatego to praca na lata. I musi się zacząć od domu, przedszkola, po zakład pracy. Musimy się nauczyć, że nasze problemy rozwiązuje się nie poprzez agresję tylko rozmowę, dyskusję i szukanie wspólnych rozwiązań. Prospołeczne myślenie musi nam wejść w krew.