Za cierpienia zgotowane tygrysom, niewłaściwą opiekę i niedopełnienie swoich obowiązków już wkrótce na ławie oskarżonych zasiądzie pięciu mężczyzn. To osoby zaangażowane w transport zwierząt oraz lekarze weterynarii z przejścia w Koroszczynie.
Proces dotyczy wydarzeń z października 2019 roku.
Wtedy na polsko-białoruskim przejściu granicznym w Koroszczynie przez kilka dni stał samochód Iveco przeznaczony do przewozu koni, w którym w ciasnych klatach znajdowało się 9 tygrysów. O sprawie zrobiło się głośno, gdy jeden z nich padł. Ruszyło prokuratorskie śledztwo.
Śledczy ustalili, że zwierzęta przewożono z Włoch do Federacji Rosyjskiej. Pochodziły z cyrku Montico Gaetano i zostały podarowane Ogrodowi Zoologicznemu Skazka w Dagestanie.
W tej historii ważne jest to, że transport przewidywał odpoczynek zwierząt w Cyrku Syriusz w Brześciu. Zwierzęta nigdy tam jednak nie dojechały. Dwukrotne przekroczenie granicy z Białorusią okazało się niemożliwe, bo kierowcy nie mili wiz transportowych ani oryginałów świadectw weterynaryjnych w języku rosyjskim.
Mięso kupowali w sklepie
Samochód ze zwierzętami po dwóch próbach przekroczenia granicy wracał wciąż do Koroszczyna. Kierowcami byli Włosi: Marco A. oraz Dominici A. Transport organizował Rosjanin Rinat V.
Wszyscy odpowiedzą teraz za znęcanie się nad zwierzętami poprzez m.in. zorganizowanie im transportu i przewożenie w klatkach ograniczających ich swobodę ruchu, bez zapewnienia odpowiedniej ilości pokarmu oraz dostępu do wody, w wyniku czego jedno ze zwierząt padło.
Mężczyźni do winy nie przyznają się. W swoich zeznaniach umniejszają swoją rolę. Tłumaczą między innymi, że 25 października, czyli trzeciego dnia od wyjazdu skończyło się jedzenie dla tygrysów.
Dzień później kupili więc mięso w sklepie. Gdy 27. karmili zwierzęta okazało się, że jedno z nich nie żyje. Cały czas szukali pomocy. Graniczny lekarz weterynarii miał zabronić im nawet wyciągania padłego zwierzęcia. Jednak zrobili to. Wtedy sprawa została nagłośniona.
Rinat V. podczas przesłuchania zeznał, że nie dostał pomocy ze strony polskich lekarzy weterynarii. Ich błędów dopatrzyli się także śledczy, bo dwaj z nich zasiądą na ławie oskarżonych.
Daleko idąca opieszałość
Pierwszy z nich, Jarosław N. to graniczny lekarz weterynarii na przejściu w Koroszczynie. Jako funkcjonariusz publiczny miał nie dopełnić ciążących na nim obowiązków służbowych.
Prokuratorzy zarzucają mu, że mając wiarygodne informacje o długotrwałym transporcie zwierząt i pogarszającym się stanie ich zdrowia "zaniechał niezwłocznego sprawdzenia ich stanu zdrowia i podjęcia działań na rzecz ochrony zwierząt". Grożą mu za to trzy lata więzienia.
– Zwraca uwagę przytaczana przez świadków relacja, że kolejne osoby zwracały mu uwagę i nalegały, aby rozpoczął jakiekolwiek działania zmierzające do polepszenia stanu zwierząt oraz wyładunku tygrysów z ciężarówki – czytamy w akcie oskarżenia. – Do 28 października osobiście nie zainteresował się stanem zwierząt (...). Działania zmierzające do ratowania tygrysów cechowała bardzo daleko idąca opieszałość.
To właśnie Jarosław N. miał nie zezwolić na prośbę przewoźników na wyładunek martwego zwierzęcia. "Naraził w ten sposób pozostałe przy życiu tygrysy do stresu spowodowanego koniecznością przebywania z padłym osobnikiem co negatywnie wpłynęło na stan zdrowia".
Oskarżony został też Eugeniusz K., zastępca lekarza weterynarii granicznej w Koroszczynie.
Dwukrotnie przeprowadził on kontrolę weterynaryjną i mimo że widział osłabienie zwierząt i rany na ciele "nie stwierdził uchybień w transporcie zwierząt umożliwiając dalsze przetrzymywanie w nieodpowiednich warunkach". Lekarz uznał, że stan tygrysów jest zadowalający .Miał też zaniechać działań, gdy niemożliwe okazało się ich przewiezienie na Białoruś.
Śledczy zwracają uwagę także na to, że do 29 października transport widniał w systemie jako "w trakcie kontroli weterynaryjnej". Celnicy nie mogli więc zmienić sytuacji zwierząt.
Tu nie pracują dyletanci
Trzy lata temu rozmawialiśmy z weterynarzami.
– Tu nie pracują dyletanci, tylko profesjonaliści. Bardzo wiele osób komentuje, chociaż ani minuty tu nie było, ani nie widziało tygrysów, a tym bardziej dokumentów – mówił nam wtedy Jarosław N. i dodawał, że przez kilka dni prawie w ogóle nie spał, bo dzwonił chyba do wszystkich ogrodów zoologicznych w Polsce. – Nikt nie był chętny w naszym województwie, ani w sąsiednim mazowieckim. A tygrysy nie mogą być wypuszczone gdziekolwiek.
Lekarz dodawał również, że gdy w nocy z 25 na 26 października zwierzęta dotarły do Koroszczyna "były w dobrej kondycji".
– Nawet jak zauważyliśmy pewne uchybienia, to przeprowadziliśmy analizę ryzyka – opowiadał N. – Podjęliśmy decyzję, aby transport jechał dalej, bo to było wówczas najlepsze rozwiązanie – stwierdził weterynarz i dodał że uchybienia były po stronie włoskiej i Polacy nie mogli ich naprawić.
Biegli zbadali zwierzęta
Ostatecznie 30 października wójt Gminy Terespol wydał decyzję o czasowym odebraniu zwierząt. Tygrysy trafiły do Ogrodu Zoologicznego w Poznaniu (a następnie Primadomus – sanktuarium dla uratowanych zwierząt w Hiszpanii).
Ich transport zaczęli badać biegli. Stwierdzono między innymi, że samochód, którym przewożono tygrysy nie posiadał odpowiedniej wentylacji i ogrzewania.
Nie dawał też możliwości monitorowania zwierząt podczas jazdy. Ilość miejsca była niewystarczająca, a klatki zbyt ciasno ustawione, co uniemożliwiało sprzątanie czy podanie wody każdemu z nich. Inny biegły dodał, że do transportu zwierząt zagrożonych wyginięciem wykorzystano zbyt małe klatki.
Najbardziej wstrząsający jest jednak opis obrażeń zwierząt.
To tylko fragment tego, co odnotowali biegli: Tygrys Kan miał problemy z poruszaniem się. Gogh był trakcie rekonwalescencji po przeprowadzonej operacji z powodu niedrożności układu pokarmowego i miał niedowład tylnych kończyn.
Softi, który według relacji pracowników w momencie rozładunku nie dawał żadnych oznak życia, a po przebudzeniu zaczął wydawać nietypowe odgłosy spowodowane wysuszeniem krtani spowodowane brakiem dostępu do wody, miał wyolbrzymiony strach przed człowiekiem. Aqua był wychudzony i odwodniony.
Samson, Toph i Merida miały rany na łapach. Maksimus miejscami wyłysiał i miał otarcia na pysku, a Fenix ranę na lewym policzku.
Proces
Sprawa tygrysów miała być prowadzona w Białej Podlaskiej, ale w poniedziałek tamtejszy sąd zwrócił się do Sądu Apelacyjnego w Lublinie, by proces mógł być prowadzony w Sądzie Okręgowym w Lublinie.
Decyzja w tej sprawie jeszcze nie zapadła.