Najlepsza broń to, oczywiście, ratowniczo-gaśniczy Mercedes z działkiem wodnym o zasięgu 100 metrów. Używając węży zwiększamy zasięg do 400 metrów. No i najważniejsze: mamy 3 tysiące litrów wody.
Przygotowania do Lanego Poniedziałku należy zacząć odpowiednio wcześnie. Sprawą podstawową jest sprzęt. – Nie można u nas wynająć wozu gaśniczego – uprzedza Ryszard Starko, rzecznik KW PSP w Lublinie. – Dla nas drugi dzień świąt to zwyczajny dzień pracy.
Od strażaków sprzętu nie dostaniemy, ale możemy go sobie u nich obejrzeć. A potem taki sam kupić.
Dobry wóz do samodzielnych akcji gaśniczych (w naszym przypadku – polewczych) kosztuje ok. 400 tys. zł. Strażacki mercedes ma zbiornik o pojemności 3 tys. litrów. W tym 10 proc. to środek pianotwórczy. W aucie mamy pełny osprzęt: armatkę wodną, agregat, itp. Mercedes może czerpać wodę z hydrantów lub, za pomocą węży, ze zbiorników wodnych (jezioro, studnia, etc.). – Autopompa ma wydajność nawet do 1600 litrów na minutę – tłumaczy R. Starko. – Przy 400 litrach możemy lać non-stop przez 5 minut.
Niestety, 400 tys. zł to spory pieniądz. Ale od czego Agencja Mienia Wojskowego?
– Bywają u nas węże strażackie i motopompy – mówi Feliks Wróblewski, specjalista z lubelskiego oddziału AMW. – Cena węża to ok. 2 zł za metr. Natomiast cena motopompy PO-5 waha się w granicach 600 zł. Bardzo często kupują je ochotnicze straże pożarne. Jak najbardziej nadają się do lania.
Taka pompa waży jednak ok. 1300 kg i trudno z nią biegać po mieście. Potrzebny jest samochód. AMW poleca więc stara 660 z napędem na sześć kół. Cena: 1500-2500 zł.
W najlepszym jednak starze coś może się zepsuć. Albo skończy się woda i będziemy zmuszeni do walki wręcz. Wtedy przydatny może się okazać karabin wodny typ „Water Machine XP-48”, który kosztuje 39,95 zł i wyróżnia się nieprzeciętną kolorystyką (a la Michał Wiśniewski na scenie) i ma zbiornik na prawie litr wody. Niestety, jego zasięg jest słaby. Można jednak liczyć, że przeciwnik ucieknie już na sam jego widok.
Podobnie rzecz się ma z drugim modelem wodnego szturmowca. Jest tylko zielony, ale może lać czterema strumieniami wody. Cena identyczna.
Potrzebne będzie również wiadro, najlepiej zamykane (żeby w biegu woda nam się nie wylewała). Pojemność 25-40 litrów. Cena zaczyna się od 9,99 zł.
Pod przeciwdeszczowym płaszczem zawsze znajdzie się miejsce na sprzęt pomniejszy. Pistolety są mało przydatne. Pojemność mają fatalną, zasięg jeszcze gorszy. Nadają się do polewania mrówek.
Jajka do lania? Jak wyżej. Cena przystępna – rzędu 99 groszy – nie niweluje ich podstawowych wad taktyczno-technicznych.
Znawcy wybiorą pewniejsze butelki po płynach do zmywania naczyń. Zalety: pojemność do jednego litra, mechanizm blokujący i całkiem dobry strumień wody. Wady: nie najlepsza celność.
W razie ucieczki polecamy granaty. To małe reklamówki o pojemności nie przekraczającej litra. Świetnie się rozbryzgują na chodniku lub przeciwniku i mają duży rozrzut. Zawsze warto mieć 3-4, zaczepione u pasa.
Odradzamy natomiast urządzenia do opryskiwania roślin. Owszem, zbiornik na plecach jest rewelacyjny, ale końcówka strzelająca do niczego. Wytwarza mgiełkę, albo anemiczny strumyczek wody.
Kiedy już się we wszystko zaopatrzymy i odpowiednio przygotujemy, to czas na małą refleksję:
po co my się właściwie będziemy lać?
– Zwyczaj trafił do nas z Niemiec, a na dobre upowszechnił się w XIV wieku – tłumaczy prof. Ryszard Szczygieł, kierownik Zakładu Polski Średniowiecznej UMCS. – To był okres tzw. gotyku ludowego, kiedy kościół adaptował wiele ludowych obyczajów. Jednak w owym czasie lany poniedziałek istniał właściwie tylko w miastach. Natomiast na wsi zwyczaj taki pojawił się właściwie dopiero w XVIII wieku.
W przekazach historycznych możemy odnaleźć nawet opisy wielkich wodnych batalii.
– Jest opis dotyczący Krakowa w XV wieku – opowiada profesor Szczygieł. – Podobno dwa cechy rzemieślnicze najpierw lały się wodą. Potem rozpętała się regularna bitwa, aż w końcu doszło do rękoczynów. Sprawa skończyła się w sądzie.