Kawalkadą samochodów różnistych – mercedes za trabantem, maluch za volvo – posuwam się wolno w stronę Łęcznej. I raptem wszyscy dojeżdżamy do stanu wojennego. Kordon policjantów, kordon samochodów bojowych, granatowo i czarno od obstawy. Szukam wzrokiem brygad antyterrorystycznych. Oblężone miasto? Wzięli zakładników? Nie! To relaks i rozrywka. Mecz piłki kopanej.
Przemykam pod ścianami, ja jedyna w spódnicy w promieniu kilkudziesięciu metrów. Zatrzymuje mnie ochrona, ktoś o coś pyta lub poucza.
– Na drugi raz proszę zgłosić się wcześniej – słyszę kolejną połajankę i konstatuję, że tu
im kto ma krótsze nogi, tym jest ważniejszy.
Będę uważać.
Wchodzę na koronę stadionu. Pode mną rzędy mężczyzn. Spiker coś niewyraźnie mówi z głośnika. Nagle poraża mnie ogłuszający wrzask, a faceci podrywają się na równe nogi. Na zieloną trawę stadionu lecą rolki białego papieru toaletowego (chyba velvet jest taki mocny), z przeciwległej trybuny snuje się dym, a w uniesionych rękach widać zielone szaliki.
Bo właśnie na środek wybiegają dwie grupy – jedna ubrana w zielone majtki i takież koszulki, druga bardziej ekstrawagancko – szafirowo i żółto – też pięknie. Obok nich truchta trzech facetów w czerni.
Przeciwległe trybuny ryczą chórem: „Nie opuścimy cię, nigdy cię nie zdradzimy, bo my kochamy cię, Górniczku nasz jedyny!” Śpiewają głośno i równo. Gwizdają głośno. Zatrudnili dyrygenta – siedzący tyłem do boiska człowiek coraz wznosi ręce i wcale nie patrzy na piłkę. Ręce w górę – skandowanie: „Je...ć! Je...ć!”, ręce w dół – gwizdy.
Pan ubrany na czarno w pewnym momencie
gwiżdże, szybko rzuca piłkę i ucieka.
Reszta zaczyna się ganiać. Ten w zielonym potyka się o swoje nogi i leży.
– Proszę pana, dlaczego on leży? – ciągnę za rękaw opasłego, spoconego sąsiada, który tylko co przestał krzyczeć: „Spadaj ślepaku!”.
– Nie widzisz, że ten sk... go sfaulowal? – odpowiada machinalnie gruby, ale zaraz taksuje mnie wrogim spojrzeniem. – Pomyliłaś trybuny, kobito? Za kim jesteś!?
– Nooo... Za nimi – robię ręką szeroki gest, ale na wszelki wypadek odsuwam się na bok.
Na środek lekkim truchtem, do ciągle leżącego podbiega dwóch młodych, a silnych z noszami, jakie – pamiętam – trzydzieści lat temu były na tzw. przysposobieniu wojskowym, z czerwonym krzyżem przywiązanym troczkami. Przenoszą zielony ciężar na nosze i kierują się poza boisko. W trakcie transportu sfaulowany podnosi głowę,
spluwa na trawę – widać łatwiej to robić z noszy
– po czym wstaje i wraca do kolegów.
Mężczyzna w czarnej kombinacji, jak się domyśliłam – sędzia, zabiera piłkę zielonemu i oddaje żółto–szafirowemu, co widownia przyjmuje spontanicznym wrzaskiem: „Spi...aj, ty warszawiak z Białegostoku! Goń się!”
Z megafonu ryczy głos: „Proszę państwa, proszę o kulturalny doping, mecz sędziuje jeden z najlepszych sędziów...” – co wywołuje radosne wycie na trybunach i skandowanie z lewej: „Łańcuch, buda, pies, Górnik gekaes!”.
Odpowiedź z prawej jest równie spontaniczna i niewyszukana – na znak dyrygenta rozlega się na melodię „Quantanamera”: „Goście to szmaty!”. Rytmiczne oklaski i znów: „Goście to szmaty!...”.
Przed siatką, w której jest bramkarz ubrany troszkę na czarno i troszkę na czerwono, stają jego koledzy. Jeden obok drugiego. Wszyscy, jak na komendę,
chwytają się za genitalia. Każdy za swoje.
Przesuwam się dalej, bo żółty nie strzelił gola, i w powietrze znów wznosi się dym, a na murawę leci velvet i kolejne zwrotki życzeń szczerych, acz nieładnych pod adresem przeciwnika.
Akcja staje się coraz szybsza. Wszyscy uganiają się za jedną piłką (czy klubów nie stać na kupienie paru piłek?). Od czasu do czasu któryś chłopak
chce drugiemu zedrzeć majtki albo koszulkę
albo uprawia bieg za piłką z przeciwnikiem na barana. Trzeba przyznać, że nie jest to łatwe.
Z każdej z dwóch budek, pokrytych pleksi, ustawionych tyłem do trybun, coraz wyskakuje jakiś mężczyzna i okropnie wrzeszczy.
„Uciekaj do przodu!” – ryczy jeden, aż żyły nabrzmiały mu na skroniach i chyba zaraz padnie trafiony apopleksją.
„Z tyłu! Uważaj, z tyłu go masz! Krótko grać, krótko!” – drugi już piszczy falsetem.
Patrzę na zegarek. Tak, grają już za długo. Prawie 45 minut. Gwizdek. Wszyscy się zbierają z boiska.
Na murawę wchodzi pan nowy burmistrz Łęcznej i dziękuje – tym z prawej, z lewej i spod „Żylety”. Parę osób go słucha, reszta chóralnie ćwiczy inwektywy.
Na boisko znów wybiegają piłkarze – tym razem jeszcze bardziej brudni. Trybuny wyją. Płoną bengalskie ognie i świece dymne, huk petard miesza się chóralnym rykiem. Brazylijska fiesta w piłkarskim wydaniu.
Siwy mężczyzna w budzie z pleksi co raz łapie się za głowę : „Dawaj tu! Dawaj tu!” – woła w stronę grających, ale żaden chłopak nie chce mu oddać piłki. Ostatecznie
oni ganiają, a on tylko tupie nóżkami.
W drugiej budce z widowni krzyczą: „Ty, ryży! Wymień ich wszystkich! Rudy – do budy!”.
Część widzów ryczy: „Szarak – do lasu!”.
– „Szarak”? Dlaczego „szarak?” – odważam się spytać ochroniarza.
– Ich bramkarz nazywa się Zając... – śmieje się złośliwie.
I w tym momencie „szarak” wpuszcza piłkę do siatki. Stadion szaleje. Eleganccy panowie z trybun dla VIP-ów rzucają się sobie w objęcia, klepią po łopatkach i ocierają łzy wzruszenia. „Jeszcze jednego, Górniczku, jeszcze jednego!” – ryczą faceci, którym zimno w szyję i wzięli z sobą zielone szaliki.
Facet w czerni gwiżdże i wszyscy rzucają się w pogoń za piłką.
„Lekko go przytrzymał!
Za co żółtą kartkę, dupku?!”
– wrzeszczy do sędziego mój sąsiad, który każdą akcję kwituje kulturalnie: „Kompinowali, kompinowali – i nic z tego nie wyszło”.
Po drugim golu VIP-y łkają: „Na kolana! Na kolana!” Jeden pan w wiśniowym krawacie i z wytwornym wąsikiem ociera łzy wzruszenia.
Później jest już nudno. Te same piosenki, te same brzydkie słowa i spiker, który po kolejnych golach z franciszkańską łagodnością zwierza się, że jest zawstydzony takim przyjęciem gości, na co trybuny odpowiadają chórem z wrodzoną delikatnością: „Zamknij mordę!”.
Po piątym golu VIP-y wiszą na sobie, nie mając już siły z tego szczęścia klepać się po łopatkach, trybuny ryczą: „Nasze jest derby, Górniczku, nasze jest derby!”, a ich dyrygent z entuzjazmu jest bliski upadku na murawę.
Wygrała ekipa zielonych.
Kibiców przegranej drużyny za karę wyprowadzają wzdłuż ciasnego szpaleru do żółtego gimbusa. Po chwili odjeżdżają w siną dal. Jeden pan zbiera papier toaletowy. Pewnie wystarczy na cały rok dla niego i całej rodziny. Taki ma pożytek z meczu.
Freddie Mercury ryczy z głośnika „We are the champions...”