Podczas minionego weekendu na Śląsku pijana kobieta wyrzuciła za okno swoją dwuletnią wnuczkę, a pijane małżeństwo zakatowało na śmierć swe maleńkie dziecko. O innych mniej drastycznych przypadkach nie mówiono publicznie, co nie znaczy, że ich nie było. I nie ma żadnych rzetelnych statystyk, sumujących łzy wylane przez dzieci bite, poniżane i głodne. Można tylko wyobrażać sobie, ten strumień żalu płynący przez kraj.
d
Zdrowe biologicznie dziecko można uszkodzić przez jego fizyczne okaleczenie. Można też uszkodzić psychikę dziecka, przez jej okaleczenie emocjonalne. Jak pisze Maria Łopatkowa w książce „Dziecko a polityka, czyli walka o miłość”, jeśli człowiek w dzieciństwie nie nauczy się przeżywać cudzego cierpienia, jak własnego – to nigdy też nie nauczy się, jak być dobrym dla innych i jak bezinteresownie pomagać.
Jednak w świecie powszechnego dostępu do edukacji szerzy się analfabetyzm emocjonalny. Nikt nie uczy współczucia i miłości. Skąd zatem dzieci mają wiedzieć, dlaczego nie kopie się leżącego? Kopią więc dla zabawy, dla pokazania siły, dla rabunku, wreszcie z ciekawości... jak umiera człowiek.
Są emocjonalnymi kalekami
pozbawionymi sumienia, które zabroniłoby im, gdy dorosną, zabić własne dziecko. Gdyby współcześni ludzie mieli sumienia, nie pozostawialiby wyspecjalizowanym instytucjom pomagania biednym i chorym.
Dziś nie wierzy się ani w widoczne gołym okiem nieszczęście, ani w altruistyczne działania. Jaką ma się pewność, że inwalida sprzedający breloczki na ulicy jest rzeczywiście w tragicznej sytuacji? Żadnej. Nie mamy również pewności, że kilkuletni żebrak bez wyciągania brudnej dłoni po nędzne grosze, zaśnie spokojnie. Boimy się oszustów i dlatego zdajemy się na wyspecjalizowane instytucje świadczące pomoc potrzebującym.
Nie poddajemy w wątpliwość uczciwości ośrodków państwowych rozdzielających pieniądze z budżetu, czyli nasze wspólne. Lęk budzą fundacje gromadzące i rozdzielające
pieniądze ofiarowane przez altruistów.
Jak co roku o tej porze szpitale Lubelszczyzny podnoszą larum, że za mało dostają od Wielkiej Orkiestry Owsiaka. Nie wspominają o tym, ilu swoich małych pacjentów skierowały do Centrum Zdrowia Dziecka. Bo przecież każdy powiatowy szpital wolałby mieć wyposażenie takie, jakie ma Centrum.
Nikt nie pyta o zdanie staruszek, ściągających z powykręcanych artretyzmem dłoni zaręczynowe pierścionki i wrzucające je do puszek wolontariuszy. Nikt nie rozlicza posłów, rządu i samorządów z marnowania naszych podatków, przeznaczanych na źle zarządzaną służbę zdrowia i nieefektywne wychowawczo instytucje opieki nad sierotami społecznymi. Nikt nie przypomina im, że bezwzględna pogoń za własnym powodzeniem prowadzi do samounicestwienia.
Zapominają, że przed człowiekiem, kierującym się wyłącznie korzyściami osobistymi, zamkniętych jest wiele cennych możliwości. Liczne działania wydają się irracjonalne i ludzie są przekonani, że byłoby lepiej, gdyby z nich zrezygnowali. Któż bowiem wie,
jak uratować dzieci
źle zdiagnozowane i umierające na skutek fatalnej opieki medycznej? Kto zna rozsądny sposób rozwiązania problemów dzieci z rodzin patologicznych? Kiedyś wiedział to Janusz Korczak. Niestety, dziś z jego pedagogicznej spuścizny ledwie pamięta się obrazek, jak towarzyszył w ostatniej drodze swoim podopiecznym. A jego opowieści o królu Maciusiu, przegrywają z głupawymi historyjkami Disneya.
Wydaje się, że prof. Maria Łopatkowa wie, jak wychowywać dzieci. Niemniej, mimo że w połowie lat dziewięćdziesiątych z uniwersyteckiej katedry przeniosła się na senatorską mównicę oraz do biura rzecznika praw dziecka, jej głos niewiele lepiej stał się słyszalny.
Kto jednak chciałby słuchać, że „dzieci są w stanie ocalić pokój, jeśli my – dorośli – zrezygnujemy z nadmiernej władzy nad nimi i traktowania ich jako przynależnej nam własności. Wojny rodzą się z żądzy posiadania. Żądzy władzy i nagromadzonej agresji, mającej różne źródła.” Żeby zminimalizować te zjawiska w życiu państw i narodów, trzeba odpowiedzieć na pytanie:
czyje są dzieci?
Odpowiedź jest prosta: dzieci nie są własnością rodziców, nie stanowią dalszego ciągu nich samych, nie są też własnością państwa. Są odrębne, niepowtarzalne, jedyne. Bez demokracji w rodzinie, nie ma demokracji w państwie. Dlatego najmłodsze pokolenie nie powinno być dyskryminowane ze względu na wiek. Jeśli nawet jest mniejszością, to – tak, jak każda mniejszość w systemach demokratycznych – powinno mieć zagwarantowane równe z innymi prawa.
Tymczasem prawda jest taka, że politycy przy każdych wyborach mają usta pełne frazesów o „inwestycji w dzieci, jako o inwestycji w przyszłość”, a późnej okazuje się, że chodziło im jedynie o ich własne dzieci. Dzieci cudze, a zwłaszcza te biedne i kalekie, zupełnie ich nie interesują. Dlatego bez wahania podpisują decyzje o zamykaniu przedszkoli czy ośrodków wychowawczych.
Przykładem tej polityki jest powiat puławski, który w ubiegłym roku próbował pozbyć się z pięknego pałacyku w Kęble kalekich dzieci. Po interwencji (także „Dziennika”) nie powiódł się ten plan, zatem w tym roku, z ładnego budynku w Puławach wypędzono inne dzieci pokrzywdzone przez los.
Puławskie starostwo nie jest jednak w tej działalności osamotnione. Każda gmina ma na sumieniu likwidację przedszkoli, czy przyzwalanie na przemoc w szkołach. I nikt już nawet nie pamięta, że jeśli my nie zajmiemy się dziećmi tak, jak powinniśmy, to one kiedyś zajmą się nami tak, jakbyśmy sobie tego nie życzyli.