„To jest ten ksiądz!” – wołali i całe gromady Polaków na Placu Świętego Piotra w Rzymie przychodziły do mnie po autografy. Pisałem wtedy: „Z błogosławieństwem kapłańskim – ks. Kazimierz Orzechowski i zarazem ten ze Złotopolic.”
W pokoju z niewielką wnęką, za to z dwoma oknami wychodzącymi na park w podwarszwskim Skolimowie „ksiądz Kazio” rezyduje wśród pamiątkowych drobiazgów z różnych życiowych epok. Kapelan Domu Aktora Weterana w ostatnich latach zyskał szczególną popularność dzięki jednemu z najchętniej oglądanych polskich seriali. A „Zotopolscy” to nie jedyny film księdza-aktora.
Dłużej niż piętnaście lat
– Ja jestem od Osterwy, a teatr Osterwy to prawie zakon. To było zaraz po wojnie, miałem chyba szesnaście lat, poszedłem na Warszawską w Krakowie do Iwo Galla, mojego powinowatego i członka „Reduty”. Zaraziłem się teatrem – ksiądz Kazimierz Orzechowski (czyli: ksiądz Leski ze „Złotopolskich”) mówi pięknym głosem, chwilami tylko zakłócanym zadyszką („to ta okropna arytmia”) – Tak...tak, chciałem być aktorem. Jak to Wyspiański powiedział w „Studium o Hamlecie” o aktorach?
To nie są błazny, chociaż błaznów miano,
oklaskiem darząc, w oczy im rzucano,
lecz ludzie, których na to powołano,
by biorąc na się maskę i udanie,
głosili prawdy wieczne przykazanie.
Na co stać kogo – tajemnic tych sięga.
Wieczna w tym groza, siła i potęga....
Piętnaście lat grałem w teatrze... Nie, dłużej...
”Kazio – leć!”
– Jestem w Teatrze Polskim od tygodnia. Idzie „Joanna d'Arc” – ks. Orzchowski ścisza głos – O drugiej godzinie dostaję telefon od dyrektora Balickiego. Kolega – to się rzadko zdarza, ale mówi się żartobliwie, że wszyscy sobie tego życzą – złamał nogę. „Kazio, musisz go zastąpić” – słyszę. Krótka scena, ale trzeba się jej nauczyć. Wchodzę do teatru – nie znam jeszcze zespołu, wokół obcy, poprzebierani ludzie, jakieś czepce, jakieś szaty, nie mogę się zupełnie rozeznać. Ktoś mi w popłochu mówi: „Pójdziesz prościutko, skręcisz w prawo, na proscenium się zatrzymasz, do mnie będziesz mówił, ja będę szósty w rzędzie...” I nagle słyszę: „W imię Ojca, Syna... Kazio – leć!” – jakiś żołnierz pchnął mnie na scenę. Poleciałem, swoje zrobiłem, ani sekundy się nie spóźniłem. Szukam teraz tego żołnierza, który mnie popchnął, a to była... Nina Andrycz. I to był początek naszej współpracy w teatrze i prawdziwej przyjaźni z Wielką Artystką.
Łzy Niny Andrycz
– Podaj mi to zdjęcie, wiem, że tam stoi – ks. Kazimierz Orzechowski celuje palcem w galerię na regale. Na współczesnej fotografii on, stary, piękny ksiądz, i ona, stara aktorka w czarnej wieczorowej toalecie, z olśniewającym dekoltem, oboje jakby pół kroku przed pocałunkiem.
– To moja wielka Przyjaźń. W piątym akcie „Marii Stuart” Słowackiego, ja, paź, umierałem na scenie w jej ramionach. Na premierze w loży siedział Cyrankiewicz, jej mąż, i na to patrzył, potem nam kosz kwiatów przysłał. Wiesz, w niej było wielkie dobro. Do jej garderoby ciągle ustawiały się kolejki ludzi, którzy prosili ją o pomoc i protekcję. Kiedyś, pamiętam, pewna kobiecina kupiła bilet, usiadła w pierwszym czy drugim rzędzie, żeby dobrze widzieć, która to jest ta od Cyrankiewicza. Ledwo kurtyna spadła, ona biegnie na scenę, chwyta Ninę: „Błagam, niech pani mi pomoże!”.
I pomagała, wiem na pewno. Brałem udział w takich sprawach. Mówiła do mnie: „Powiedz tej osobie, że list doszedł, już nie musi przychodzić”. Wielka Nina! Była na mojej prymicji, płakała ze wzruszenia.
„Siedź, milcz, nic nie mów.”
– Ten młodzieniec to ja – ks. Orzechowski wyprzedza pytanie o miniaturę malowaną na kości słoniowej. Miał 29 lat, kiedy w kościele wizytek przeżył wielki wstrząs: – Pomyślałem sobie: odejdę ze sceny. Pójdę za Chrystusem, jak to napisano w Ewangelii. To się stało od razu.
W teatrze grał w „Marii Stuart”, „Don Carlosie”, trwały próby „Kandyda”, miał rolę w przygotowywanym „Świeczniku” Musseta. – Nie mówiłem o tym, to była tajemnica mojej duszy, Boga, tego nie można wydawać. Ale już wiedziałem, że tak będzie. Cztery lata przygotowywałem się do odejścia do seminarium.
Kardynał Stefan Wyszyński, który dobrze znał aktora Orzechowskiego – uczył seminarzystów dykcji – z aprobatą odniósł się do jego planów, ale zalecił: „Siedź, milcz, nic nie mów. Za wcześnie, jeszcze guzik może z tego wyjść”. W końcu skierował niemłodego kleryka do Gniezna.
– W Warszawie mógł być szum, bo to aktor młody, obiecujący, przystojny. I gdybym odszedł po kilku miesiącach z seminarium, to tu, w Warszawie, gdzie mnie znali, wstyd byłby większy – mówi.
Dwa pierwsze lata spędził w seminarium gnieźnieńskim, cztery kolejne – w warszawskim.
– Na mszy prymicyjnej w Krakowie był kardynał Wojtyła, moja ukochana Matka, aktorzy... – wspomina.
Na ambonie, jak na scenie
– To na pewno nie było tak, że odszedłem, i scena straciła aktora – ks. Orzechowski rozluźnia stójkę spracowanej sutanny ( „ta paskudna arytmia!”) – Strata jest wtedy, gdy Junosza-Stępowski przestaje grać. Ale żal był. I radość – mamy swojego księdza.
Do pracy z aktorami skierował go – po krótkim wikariacie – kardynał Wyszyński. – Ale nie było to dalszym ciągiem teatru, choć teatr, film, aktorzy to moja parafia. Wciąż jestem wśród nich, siedzę za kulisami.
Ksiądz „od aktorów”
tremę miał i w teatrze, i w kościele.
– Ale to są różne tremy. Scena jest inaczej przerażająca. My, aktorzy, bywamy zhisteryzowani, chimeryczni, przesadnie przewrażliwieni, ale dyscyplina w nas wielka. To wszystko trzeba opanować, zrzucić z siebie, pokonać. Kazanie mam tak opracowane jak rolę.
Do teatru już nie wrócił, ale na plan filmowy – tak.
– Andrzej Wajda mnie zaprosił do „anien z Wilka” Iwaszkiewicza, a ja jeszcze jako aktor występowałem w filmie według jego noweli „Stracona noc”. Po latach zagrałem księdza w scenie pogrzebu, a dodatkowo pan Jarosław specjalnie dla mnie dopisał scenę. To była w ogóle zabawna historia, bo kiedy do mnie zadzwoniono, byłem proszony, by przywieźć kropidło i „to srebrne naczynie na wodę święconą”. Potem się wydało, że to był podstęp Wajdy, aby mnie na plan sprowadzić. Mniej więcej w tym czasie Anna Iwaszkiewiczowa poprosiła, bym przyszedł do jej umierającego męża. Usiadłem i mówię: jako aktor grałem właśnie w pana pierwszym filmie a teraz, kiedy jestem księdzem – w ostatnim.
Ksiądz Leski ze Złotopolic
– Wchodzę naburmuszony – ks. Orzechowski opowiada jedną ze scen w „Złotopolskich – Machalica proponuje kieliszeczek. Odwracam głowę: „Ja sobie taki zakaz zrobiłem, zakaz używania wszelkich przyjemności. Ciiisza, ani słowa o tym”. Siadam. Pan Dionizy: „Może jednak ksiądz się napije?”. „Jak to? Ja mam się napić, skoro zakaz sobie zrobiłem? – oburzam się i po zastanowieniu: „Jak ja go przestąpię, to mam grzech. A jak mam grzech, to jaka to przyjemność? Nalej pan!”
Ta rola bawi księdza i satysfakcjonuje widzów, skoro od jego spotkania z Henrykiem Machalicą nad jeziorkiem, które było jej zaczątkiem, minęło pięć lat.
– Nie byłem świadom, że zagram księdza i że taka rola zostanie dla mnie napisana. Niby co prostszego, niż ksiądz grający księdza?
– Czego się nauczyłem?
– ksiądz K. Orzechowski wygłasza monolog do drzew w skolimowskim parku – Słuchać, zawsze słuchać. Tak jak tu, przy łóżku kogoś, kto jest ciężko chory, kto umiera. Kto nie spowiadał się od Bóg wie ilu lat, a teraz prosi mnie o spowiedź. Oni, ci aktorzy, wiedzą, że ja ich zrozumiem. I nie tylko oni. Od dziesięciu lat chodzę na Kłobucką, do więzienia. Tam są narkomani, chorzy, umierający, a ja jestem ich kapelanem. Kocham tych moich chłopców. Jak oni potrafią być wdzięczni! A nie mają przecież za co. Oni mi swoje obrazy podarowali; patrz, tam, na korytarzu mam całe ściany tych prezentów. Ten już nie żyje, i ten, i ten...