Najważniejsze, to wiedzieć, od czego zacząć. Co zostawić na koniec, kiedy ręce odmawiają już posłuszeństwa. Żeby nie wyglądać na zmęczoną; wymiętą. I nie pachnieć brzydko, bo państwo tego nie lubi. I jeszcze trzeba mieć siłę, żeby uśmiechnąć się na do widzenia, grzecznie dziękując za pieniądze. Choćby ich było mniej, niż obiecywali
- Lubię porządek. A co myślisz? Że inaczej bym to robiła? Do pracy trzeba mieć serce. I do ludzi. Ale nie licz, że poplotkujemy: ja nie z tych, co obgadują za plecami - Marina uśmiecha się szeroko. Z satysfakcją prezentuje równe, bielutkie zęby. Najwyższej jakości. Prosto od pewnej pani stomatolog, u której co tydzień sprząta. - Trzy miesiące je odpracowywałam - wyjaśnia. - Ale to była inwestycja. Bo kto na mnie spojrzał, to zaraz myślał: O, jaka Ukrainka... Złotem jej z buzi świeci, aż strach do domu wpuszczać. Jeszcze co wyniesie.
Taki wschodni odkurzacz
Były nowe zęby, chwilę potem zmieniona fryzura. Bo jasny blond kłuł ludzi w oczy, że niby taki "ruski”.
Kilka fatałaszków z ciuchlandu w spokojnych kolorach. Bo broń Boże jaskrawy róż i złote naszywki!
Wszystko za pierwsze zarobione pieniądze. - Przy sprzątaniu chlewni - wyjaśnia otwarcie, bez wstydu.
Marina nigdy nie wstydzi się tego, co robi. Najwyżej jej trochę wstyd za tych, u których sprząta. Nie dlatego, że brudzą, bo to ludzka rzecz. Ale dlatego, że ją Marinę, traktują, jakby nie miała oczu, uszu, serca. O rozumie nie wspominając.
Taki wschodni odkurzacz: szybki, mocny i w porządnym opakowaniu.
Kwadrans na kanapki
Z chlewni Marina załapała się do pizzerii. Z pizzerii do mieszkania pani B., właścicielki tego biznesu. A że nic nie ukradła, pani B. poleciła ją swoim znajomym. Takim, z którymi opłaciło się jej przyjaźnić, bo trzeba wiedzieć, że pani B. niczego nie robi bezinteresownie.
I teraz Marina ma siedmiu klientów. Na siedem dni tygodnia. Każdego dnia 12 godzin. Odkurzanie, mycie okien, zmywanie, pranie, prasowanie, czyszczenie kibli.
Z piętnastominutową przerwą na kanapki.
Party u doktorostwa
Państwo D.: oboje lekarze, mieszkają na obrzeżach miasta w dużym, choć niepozornym domu. Białe ściany, czerwony dach, żywopłot z cisów.
Co innego w środku. - Pra-
wdziwy pałac - opowiada z przejęciem Marina. - Bogato, jak za carów. Złoto, marmury i kryształy. Wszystko skamerowane i okablowane. Strach się ruszyć.
U nich roboty jest czasem na dwa dni w tygodniu. Z noclegiem w pokoiku jak marzenie, z którego od razu wchodzi się do łazienki. Marmurowej od sufitu po podłogę.
Z okrągłą wanną wpuszczoną w posadzkę. Marina raz w niej zasnęła, tak jej było dobrze. Może przez tę łazienkę zgodziła się na propozycję pani D.? - Miałam pomóc przy przyjęciu, a rano wysprzątać po gościach. - Załóż, Marinka, fartuszek - poprosiła ładnie pani doktorowa przed przyjęciem. - No co ci szkodzi.
Wspólniczki
W tym fartuszku Marina paradowała przed gośćmi z tacą. Roznosiła drinki, zbierała puste kieliszki. Podawała gorące flaczki. Po północy zaczęły się śmichy-chichy i inne żarciki dla dorosłych.
Marina nagle przestała być przezroczysta dla podchmielonych gości. - Krasiwaja dziewoczka, oj krasiwaja... - mamrotał jeden chudy doktorek chwiejnie sięgając po kieliszek i niby przypadkiem ocierając się o jej biodro.
Zanim się Marina obejrzała wsunął jej w kieszonkę fartuszka banknot. A za nim następny kawaler, też w nie lepszym stanie. Pani D. zaczęła klaskać w dłonie: Leć, Marina po wódkę! I nadstawiaj fartuszek. A potem się podzielimy...
Specjalnie to robił
O mężczyznach się z nią nie porozmawia.
Bo zaraz się śmieje i zmienia temat. - Co tu mówić? Każdy chłop jest taki sam. Dobrze zjeść, wypić kielicha, wyspać się. Babkę sobie jaką wziąć do łóżka. I cała filozofia.
Propozycje? Jedną zapamiętała aż za dobrze. Profesor J. i jego żona, bardzo bogobojna kobieta. Mieszkanie w zabytkowej kamienicy.
Regały z książkami pod sufit.
Obrazy w starych ramach.
Jak przychodziła to profesor specjalnie - Marina daje sobie głowę uciąć, że specjalnie - popiół z papierosa strząsał na dywan. Potem patrzył, jak się miota między jego nogami. Jak zmiata, wyciera szarą plamę. A on znowu: trach! I niedopałek leci na miękki dywan. Łapała go w biegu, żeby dziury nie było. Chwycił ją za rękę, przyciągnął do siebie. - Szybka jesteś, Marina - wystękał jej do ucha. - Nie uciekaj, ja ci zorganizuję lepsze zajęcie od czyszczenia garów...
Wyrwała się, poszła do jego żony. A ona, żeby dała spokój: - Dziecko... Mąż taki zapracowany, nerwy napięte, musisz zrozumieć człowieka.
Kiecka Deni Cler
Pani Z. ma osiem szaf.
W każdej z nich Marina robi co tydzień porządki. Układa ubrania kolorami albo fasonami. Albo jak tam się pani Z. przyśni. Jednego tygodnia tak, drugiego na odwrót.
Pani Z. ma wielką słabość do modnych ubrań. I zwyczaj, od którego Marinie skóra cierpnie na plecach. Kupi sobie jakiś nowy ciuch, np. 215 spódnicę. Ale zaraz robi jej się szkoda, że popełniła głupstwo. No i musi jakoś uśpić swoje sumienie. Jak przychodzi do rozliczenia, łapie z szafy pierwszy lepszy łach, uśmiecha się słodko do Mariny i mówi: Zobacz, Marina, jaką mam niespodziankę dla ciebie. Oryginalna Deni Cler. Widziałaś kiedy taką kieckę?
A Marina zaciska zęby ze złości.
Dlaczego?
Bo wie, że tę Deni Cler pani Z. potrąci sobie z kilku następnych wypłat. Niedużo, po jakieś dwadzieścia złotych, ale dla niej to majątek.
Gorsza, bo wynajęta
Bardzo lubi dzieci. Lubi na nie patrzeć, podpytywać o różne rzeczy. Pośpiewać po ukraińsku skoczne piosenki. A zna ich dużo, bo dziesięć lat przepracowała z dziećmi.
Bądź co bądź jest przecież dyplomowanym pedagogiem.
Dlatego najchętniej sprząta tam, gdzie kręcą się dzieciaki. Lepią się do niej bardziej niż do własnych matek. Pomagają składać uprasowane ubrania. Rwą się do wynoszenia śmieci. Traktują jak równego sobie. Jeszcze nie rozumieją, że Marina jest wynajęta.
Gorsza.
Że jest najzwyklejszym wschodnim odkurzaczem.
Te starsze już to wiedzą i dlatego nie mówią Marinie "Dzień dobry”.
Ale dość narzekań. Marina lubi swoją pracę. Tak mam napisać. Nie inaczej. To warunek tej opowieści. Bo inaczej nie będzie ani słowa szczerze.
Niemożliwe
Nie lubi tych, którzy wciskają jej stare torby i stare ubrania.
Kawałki suchego pieczywa, których im szkoda wyrzucić.
Przeterminowane jedzenie, które zaczyna śmierdzieć w lodówce.
I jeszcze myślą, że są bardzo szlachetni. Prawdziwi, dobrzy ludzie.
Nie lubi tych, którzy pytają z troską: Jak ty żyjesz, Marina? Co z twoimi dziećmi? Pewnie ci się serce za nimi kraje.
A kiedy im mówi, że wyjeżdża - na tydzień, do rodziny - ściągają groźnie usta i cedzą przez zęby: Niemożliwe. We wtorek mamy gości. Musisz przyjść, Marina, bo inaczej weźmiemy sobie kogoś innego.
Wrócę, jak uzbieram pieniążki
W Równym zostawiła trzy córki. Opiekuje się nimi jej mama, bo mąż poszedł w siną dal. Mają osiem, trzynaście i szesnaście lat. Wykapana mama. Te same jasne włosy, wesołe oczy. Szczery uśmiech. Zgrabne, ale mocne ciała. Takie, które niczego się nie boją. Ani zaczepki, ani ciężkiej roboty. - Śnią mi się noc w noc. Pytają: kiedy do nich wrócę? Kiedy będziemy razem? We śnie mówię im, że niedługo. Jak uzbieram trochę pieniążków. A kiedy budzę się rano i prosto z zimna wchodzę do pięknych, ogrzanych domów, które przywracam do porządku, to czuję takie straszne ściśnięcie w gardle.
Tak, masz rację, to za-
zdrość.
Ale nie o bogactwo, od którego się ludziom w głowach przewraca.
O to, że można żyć. Po prostu. Jak człowiek.