Przez wiele lat amatorzy piwa zachodzili do tzw. okrąglaków - budek, w których można było na stojąco, na świeżym powietrzu wypić złocisty trunek i zjeść kaszankę albo kiełbaskę
Takie okrąglaki znajdowały się m.in. na ul. 3 Maja - naprzeciwko budynku kuratorium, przy stadionie Lublinianki i na rogu ulic Zamojskiej i Bernardyńskiej. Piwo można było wypić także w siarczyste mrozy: było podawane podgrzewane i dla chętnych: z sokiem. Zawsze była też wystawiona sól - na spodeczkach, nieraz w słoiczkach. Sól sypało się do butelki ze zmrożonym piwem. Miała chronić gardło.
Budki kontra przepisy
Na zakąskę można było kupić również solone precle. Piwo piło się zazwyczaj z butelek: na ciepłe w kuflu nie można się było doczekać. Niektórzy nazywali te okrąglaki „łokcióweczkami” - od najczęściej spotykanej pozycji klientów, wspartych łokciami o blat. Barwną postacią budki przy stadionie Lublinianki był niejaki pan Miecio. Zakładał się z niektórymi, że za piwo zapnie agrafkę na swoim policzku. I wygrywał...
Z czasem budki z piwem zaczęły znikać z ulic Lublina. Powodem nie był brak klientów, wręcz przeciwnie - cieszyły się one niesłabnącym powodzeniem. Na przeszkodzie stanęły coraz bardziej restrykcyjne przepisy sanitarno-epidemiologiczne. Ostatecznie dobił je obowiązek posiadania bieżącej wody i kanalizacji; tego warunku nie spełniała żadna budka.
W mieście nie brakowało licznych, jak na tamte czasy, smażalnio-piwiarni. Z czasem z obowiązkową zakąską. Nie pomagało „Obiad jadłem w domu, chcę piwo”. Najbardziej popularne były słone i twarde jak kamień precle oraz koreczki serowe nadziane na wykałaczkę i posypane papryką. Wielu płaciło za taką zakąskę, która - nietknięta - z powrotem wracała na bufet. To była taka cicha umowa między bufetową, a klientem. Mało kto odważył się na zjedzenie takich zakąsek. Zamiast koreczków można też było zamówić jaja z majonezem. Chętnych na to danie też nie było. Ale trzeba było za nie zapłacić.
Flądra z granatem
W wielu lubelskich smażalniach można było jednak nie tylko wypić piwo, ale również zjeść smacznie przyrządzoną rybę.
- Jedną z największych smażalni ryb był w Lublinie zielony blaszak na rogu ulic Lubartowskiej i Biernackiego - wspomina Mariusz Mucha, lubelski dziennikarz, były rugbista Budowlanych. - Pomalowany był kilkoma warstwami łuszczącej się olejnej farby.
Serwowano tam na blaszanych okrągłych stolikach smażone mintaje w tuszkach, czasami rzucali nawet flądry. Ryby były smażone na głębokim tłuszczu, otoczone w cieście z mąki, jajka i wody, a następnie w bułce tartej. Kucharz-bufetowy w poplamionym kitlu podawał je na papierowych tackach. Jako solniczki służyły słoiczki po dżemie z nawierconymi dziurami w nakrętce. Podawano także piwo w charakterystycznych butelkach 0,33 l, zwanych popularnie granatami. Niestety, ci z lublinian, którzy wracali z pracy do domu z planem niezobowiązującego (czytaj: niezauważonego w domu) wypicia jasnego z pianką, szybko wybierali inny adres. A to dlatego, że po wyjściu z lokalu każdy pachniał przez kilka godzin smażoną rybą, więc o incognito nie było mowy. Wiem to od taty. Smażalnia zniknęła jeszcze w latach 80.
Po piwo za starem
Jeszcze do niedawna można się było przenieść w peerelowski klimat, odwiedzając malutki lokalik w kamienicy przy rogu ulic Lubartowskiej i Czwartek, o nietuzinkowej nazwie „Smażalnia”. Od połowy lat 70. prowadziła go jedna ajentka. Specjalnością tego lokalu była smażona kiełbasa z patelni, podana z chlebem i musztardą. Oczywiście na tekturowej tacce. Wielu klientów tej smażalni zarzeka się, że podawano tu nie tylko najlepszą kiełbasę w mieście, ale i musztardę.
Samo kupno piwa, zwłaszcza w latach 80., wymagało nie lada samozaparcia. W sklepach co jakiś czas wprowadzano nowe zasady sprzedaży: albo sprzedaż tylko z butelkami na wymianę, albo tylko z określonym kształtem lub kolorem butelki, albo tylko po dwa piwa na głowę itd.
Najbardziej zdesperowani byli ci, którzy mieli np. wkrótce imieniny lub inną uroczystość, na której nie mogło zabraknąć piwa. Tacy potrafili już o świcie czatować np. pod browarem przy ul. Kunickiego. Kiedy wyjeżdżał star z dostawą piwa, jechali za nim. Często jednak było tak, że jak już dojechali, to kolejka pod sklepem była tak długa, że o piwie można było tylko pomarzyć.
Na zapas
W czasach kryzysu zdarzały się również sytuacje, że w niektórych lokalach już po południu brakowało piwa. Zawiedzeni goście przenosili się wtedy gdzie indziej. Nikogo też nie dziwił fakt, że niektórzy zamawiali od razu po kilka piw i na stolikach znajdowało się nawet kilkanaście kufli lub butelek.
Mieszkańcy Dziesiątej do dzisiaj wspominają nieistniejący już lokal przy ul. Kunickiego, vis-à-vis ul. Wyścigowej. W PRL-u była w tym miejscu niewielka pijalnia piwa, gdzie można było również zjeść kaszankę lub kiełbasę.
Przy ul. Piaskowej - przy wylocie w ul. Kunickiego - wciąż stoi blaszak, w którym przez lata działała pijalnia piwa. Cieszyła się ona złą sławą. Starsi mieszkańcy Lublina pamiętają również niewielki lokal w domku przy ul. Traugutta. Do „Amazonki” (tak się nazywał) przychodzono głównie na piwo.
Kategoria S
W niektórych restauracjach setkę wódki można było zamówić tylko do drugiego dania. Tylko w lokalach kategorii I można było kupić alkohol przez cały dzień. W pozostałych: od godziny 13. Chyba że miało się znajomą kelnerkę - wtedy, żeby obejść zakaz, zamawiało się np. dwie oranżady. Ktoś siedzący obok być może zauważyłby, że po każdym łyku „oranżady” pijący wprowadzał się w „bajkowy świat”.
Z czasem pojawiła się nowa kategoria: „S”.
Pierwszą restauracją, która dostała ten „certyfikat”, była „Unia” (obecnie „Mercure”). W latach 80. stołowali się tam piłkarze Motoru z trenerem Bronisławem Waligórą, zarówno przed pierwszym, historycznym awansem do ekstraklasy, jak i po nim. Lokal na tym poziomie musiał mieć nie tylko ekskluzywny wygląd, czyli meble, wyposażenie, aranżację itd. Liczyła się też oferta kulinarna i rozrywkowa. Były to restauracje dla bogatszej klienteli. O ile w latach 70. mielony z ziemniakami i buraczkami kosztował w lokalu III kat. ok. 7,50 zł, o tyle w kategorii S: 18-20 zł.
Lepsze restauracje przez wiele lat prowadziły tzw. zimny bufet. Zaraz za wejściem do lokalu stała spora przeszklona lada chłodnicza, w której znajdowały się przekąski - głównie do alkoholu: galareta, tatar, śledzie w oleju.
Kotlet i książka w naprawie
W każdym lokalu - także w restauracjach - na widocznym miejscu, z reguły przy bufecie lub kasie, wisiała „Książka życzeń i zażaleń” lub „Książka skarg i wniosków”. Niezadowoleni klienci mogli tam wpisywać swoje zastrzeżenia do obsługi lub jakości potraw. Zdarzały się też pozytywne wpisy.
- Za dużo krytycznych uwag można było dostać naganę - mówi pani Krystyna, która przez kilka lat prowadziła lokal w centrum Lublina. - Nie było z tym żartów. Niektórzy prosili wtedy swoich znajomych, żeby wpisywali pochwały do książki. Czasami tak było, że po wpisie o tym, że kotlet był niedobry i zimny, pojawiały się uwagi, że ktoś po raz pierwszy w życiu jadł tak dobrze przyrządzonego kotleta.
Kelnerzy zazwyczaj niechętnie dawali klientowi książkę, starali się raczej załagodzić sprawę; zdarzało się, że niezadowolony klient po kilkunastu minutach oczekiwania na książkę usłyszał, że ta jest „w naprawie”.
W Lublinie w 1964 r. obowiązywał przepis, że w restauracjach należących do Społem nie będą uwzględniane reklamacje od nietrzeźwych klientów.
Gęsto od dymu
Lokale PRL-u to był raj dla palaczy. W zasadzie nie było ograniczeń w paleniu w lokalach. Przez pewien czas był zakaz palenia w porze obiadowej, ale personel zazwyczaj przymykał na to oko. W niektórych restauracjach wydzielono później sale lub stoliki dla niepalących. Nie były one jednak w żaden sposób oddzielone od pozostałej części sali, gdzie było gęsto od dymu. Na każdym stoliku stała zatem obowiązkowo duża popielniczka z grubego szkła, przypominającego luksfery. W podrzędnych lokalach, gdzie konsumpcja odbywała się na stojąco, można było korzystać także z metalowych popielniczek na wysokiej - również metalowej - nóżce.
Niektórzy klienci, zwłaszcza z wadą wzroku, mieli problemy z odczytaniem ówczesnych jadłospisów. Menu było najczęściej pisane na maszynie, przez kalkę, przez co nie zawsze było czytelne. Do tego były nanoszone poprawki długopisem, co powodowało niezły galimatias. Karta dań, którą otrzymywał klient, była codziennie podpisywana przez kierownika zakładu i szefa kuchni.