Blisko stu żołnierzy z Lublina jeszcze w czerwcu szkoliło się na poligonie pod Rzeszowem. Teraz wracają do domów po najcięższej służbie w swoim życiu. Do rodzin, do dzieci, do spokoju. Wracają szczęśliwi, bo wracają wszyscy, którzy wyjechali do Iraku.
Podobne doświadczenia miał za sobą młodszy chorąży Paweł Śmiech z Lublina. - Żona zdążyła do tego przywyknąć. A jadę, żeby wspierać kolegów.
Ekwipunek
Nie mieli lekkiej służby. Pewne było tylko śniadanie o 8 rano, kłopoty przez cały czas i tęsknota za domem. Sierżant Ireneusz Karczmarz, zwiadowca w 21. Brygadzie Strzelców Podhalańskich, codziennie liczył dni, dzielące go od powrotu do kraju. Sierżant stacjonował w Camp Charlie w Al-Hillah. Rano prysznic, śniadanie i przygotowanie do wyjazdu. Bluza od munduru, kamizelka kuloodporna, a na to kamizelka operacyjna. W kieszeniach kilka zapasowych magazynków do karabinu, radiostacja, zapasowa bateria, latarka i świeca dymna. I jeszcze pokaźny opatrunek osobisty. I kominiarka na głowę; na nią słuchawki z mikrofonem podłączone do radiostacji, okulary przeciwsłoneczne, hełm. Do pasa kabura z pistoletem Wist. Na koniec rękawiczki, karabin Beryl i gotowe. - Nocą dochodzą gogle noktowizyjne - dodaje sierżant.
To nie Łotysze
Dzień jak co dzień. Koszmarny upał i wszędzie piach. Karczmarz wsiada do swojego hummera i razem z innymi rusza do dawnych koszar wojskowych w pobliskim Mahawilu. Nagle rozlegają się strzały. - Początkowo myśleliśmy, że to Łotysze trenują na pobliskiej strzelnicy - opowiada teraz sierżant.
To nie byli Łotysze. Dookoła fontanny piachu po uderzeniach pocisków. Strzelają schowani w ruinach terroryści! Do naszych żołnierzy! Polacy natychmiast ruszają przeczesywać ruiny dawnych koszar. Ubezpieczając się wzajemnie, prowadzeni przez porucznika, wpadają po kolei do zdemolowanych budynków. Przeszukują 20 ruder. - Mieliśmy pietra - opowiada Karczmarz. - Przecież gdzieś tam schowali się uzbrojeni przestępcy, a życie to nie gra komputerowa. Nie można wcisnąć pauzy ani skorzystać z następnego życia.
Bankiet
Patrole, konwoje i niebezpieczne akcje. Jednego dnia nic się nie dzieje, a nazajutrz komandosi z Lublińca walczą z terrorystami. Jest jeden ranny. A jeszcze innego dnia przekazanie odbudowanej szkoły w Al Bazar. Polacy zaplanowali i wykonali całkowity remont zniszczonego budynku. Nową szkołę wyposażyli w komputery i pomoce szkolne. I dwa tygodnie temu oddali do użytku. - A wieczorem zaproszono nas na "bankiet” - śmieje się Tomasz, sierżant z Lublina. - Wchodzimy, a tu żadnych talerzy czy sztućców. Tylko stosy kurczaków i mięsa, a do tego tradycyjny chleb. Można sobie było kebab zrobić.
Innym razem polscy żołnierze jechali z konwojem przez pustynię. Dookoła, jak okiem sięgnąć, tylko piach i piach. I nagle, nie wiadomo skąd, wokół wojskowych samochodów zaroiło się od dzieci. Biednych, bez butów i proszących o jedzenie. Te dzieci mieszkały w przy drodze; w wykopanych naprędce jamach.
Nareszcie w domu
Głównym celem V kontyngentu było szkolenie irackich sił bezpieczeństwa. Tym właśnie zajmował się pułkownik Sadowski, szef oddziału G-7 i jego zastępca, kapitan Allan Ahlgreen z Danii. Tuż obok polskiej bazy w Diwaniji stacjonowała 8 dywizja iracka. Szkolili ich Polacy. Jak walczyć z terrorystami, jak osłaniać konwój, co robić w razie ataku na bazę, jak organizować operacje blokująco-przeszukujące... Do te-
go szkolenia taktyczne, inżynieryjne i medyczne.
Te zadania będzie kontynuować kolejna polska zmiana. - A my nareszcie wracamy - cieszy się sierżant Tomasz.
Wraca też chorąży Marzena Walkiewicz z Lublina. I to już po raz drugi! A właściwie trzeci, bo w 1991, podczas "Pustynnej Burzy” stacjonowała w Arabii Saudyjskiej.
A sierż. Waldemar Sokołowski ze Strzyżowa pod Rzeszowem już jest w domu. Wrócił w ubiegły czwartek razem ze 128 innymi żołnierzami. - Przygotowania były, jak na przyjazd papieża - żartuje żona Jadwiga Sokołowska i płacze ze szczęścia. - Koniec z samotnymi wieczorami. Teraz Waldek będzie tylko dla mnie i dzieci.