Popełniłem błąd: włączyłem telewizor. Błąd tym większy, że wybrałem TVN. Ale cóż... Jak mówi stare, indiańskie przysłowie, nie ma tego koszmarnego, co by na dobre nie wyszło.
Tak więc włączyłem ten TVN i trafiłem na kolejny hit stacji, czyli reality show pt. „Kawaler do wzięcia”. TVN znalazł jednego mężczyznę i 25 młodych dziewczyn. Wszystkich zapakował do samolotu i wywiózł do RPA. Tam się akcja rozkręcila: 25 dziewczyn miało uwieść & rozkochać w sobie kawalera, a ten, co dni kilka, wywalał po jednej dziewczynie z programu. Działo się to podczas szumnej „ceremonii róż”. Ta, która róży nie dostała, z płaczem wylatywała z programu. Dziewczyny szlochały, kombinowały i świnie sobie podkładały. A kawaler chodził i pytał się, która z nim noc spędzi. Nudne, bezsensowne, prostackie i ogólnie do bani. Szkoda oczu na taki program. Ale...
Ale w nastroju traumatycznego przygnębienia nad stanem polskiej telewizji prywatnej pojawił się pomysł: A jak by w ten sposób wybierać posłów albo innych premierów?
Postępujemy zatem tak: bierzemy kandydata na posła (albo innego ministra) oraz 25 obywateli z jego okręgu wyborczego (tych wybieramy spośród zgłoszeń wysłanych drogim SMS, bo przecież TV musi na tym zarobić). Całą grupę pakujemy do rozklekotanego autobusu i wysyłamy do jakiejś zapadłej dziury. Gdzie bezrobocie, przestępczość i w ogóle bardzo źle jest. I tu kandydat na posła (albo innego członka komisji śledczej) musi się wykazać. Ma załatwić pracę trójce obywateli. Potem ma pójść do urzędu, postać w kolejce tydzień i załatwić sprawę kolejnego obywatela. Następnie ma ująć sprawców napadu na innego obywatela.
Oczywiście, po każdym zadaniu kandydat na posła (lub innego Rokitę) jest oceniany przez 25 obywateli. W trakcie „Ceremonii Buraka” 25 obywateli ocenia działania kandydata. Również widzowie mogą wysyłać swoje SMS o treści „jestem na Tak”, „Jestem na Nie”. Po podsumowaniu wyników zapada werdykt. Jeżeli kandydat na posła (lub inną ofiarę lobbystów) uzyska większość głosów negatywnych, to dostaje buraka i z programu wylatuje (z dożywotnim zakazem ubiegania się o państwowe posady). A do programu przychodzi następny kandydat na posła (lub innego malwersanta). Ten musi np. załatwić miejsce w szpitalu gminnym, przeżyć cały miesiąc za pensję pielęgniarki, wyprawić piątkę dzieci do szkoły mając do dyspozycji przeciętną polską rentę, itd. A potem głosowanie, burak – i następny.
A ci kandydaci, którzy znajdą uznanie w oczach obywateli i widzów, zostaną posłami lub innymi ministrami. Może wtedy wreszcie polskie przedszkolaki przestaną się śmiać, słysząc słowo „poseł”, a ich rodzice przestaną mieć myśli samobójcze oglądając transmisję z prac Rady Ministrów.