Mroźna sobota. Na drodze pusto, a przed nami Lida, 100-tysięczne miasto gdzieś na wschód od Grodna. Przy wjeździe wielki napis
"Walka o pokój”. Dla nas zabytek z minionej epoki. Ale tu, na Białorusi to codzienność.
Hipermarket nie dla wszystkich
Za biznesmenem kolorowe miasto. Na ulicach tłumy. W potężnym hipermarkecie też, choć kupujących już nieco mniej.
Owszem, towarów nie brakuje. Półki - jak u nas - wypełnione od góry do dołu. Nawet ceny podobne do naszych. Tyle że tu mało kto zarabia tak, jak w Lublinie.
Ale wystarczy wyjechać z miasta, by zobaczyć inny kraj. Główna droga im dalej na wschód, tym bardziej wyboista. Nie ma już rezydencji, ogrodów, a w ogóle nowy dom to rzadkość.
Same chałupy z czasów międzywojennych. Białoruska prowincja nie pasuje do mitu tworzonego przez rządową propagandę. Jest jak wyrwana z innego świata. Tu, zamiast nowoczesności są furmanki, stare traktory i używane samochody.
Zbaczamy z głównej drogi i wpadamy na "leninówkę”. Staramy się przejechać bokiem, żeby na ogromnych wybojach nie uszkodzić samochodu. - Czemu tak nazywacie tę drogę? - Czemu? - dziwią się Białorusini. - Bo ona jeszcze czasy Lenina pamięta.
Zresztą nie tylko drogi przypominają o Wodzu Rewolucji.
Milicjant z budki
Do oficjalnej Białorusi niezbyt pasują też budki ciągnące się wzdłuż głównych dróg. Kiedyś siedzieli tam milicjanci i obserwowali samochody. Teraz ludzie twierdzą, że stoją opuszczone i zamknięte raz na zawsze. Ale trudno w to uwierzyć, kiedy na skrzyżowaniu zupełnie pustej drogi wyrasta nagle policjant. Jest bez samochodu, po prostu stoi i notuje. W pobliżu nie ma żadnego budynku, tylko niebieska budka...
Dobry ojciec narodu
Na półkach nie ma zachodnich towarów. Wszystko swojskie, białoruskie. A rano kolejka za chlebem.
- Co u nas jest? Kołchoz, trzy szkoły i szpital - mówią mieszkańcy niewielkiej miejscowości w rejonie werenowskim. - Tylko tam można pracować. Inni żyją z ziemi. Każdy obowiązkowo ma krowę. Dzięki niej żyje się dużo łatwiej.
W kołchozie zarabia się średnio 100 dolarów, w szkole niewiele więcej. Trochę lepiej żyje się milicjantom. Ci mogą liczyć nawet na 200 dolarów. Ale w każdej pracy trzeba się starać, bo władza czuwa. Nauczyciel musi być z dziećmi. W ciągu dnia ma prawo tylko do jednej przerwy na herbatę. W szkole obowiązkowo musi być portret prezydenta. W szkole... w urzędzie, szpitalu i księgarni też. Spróbujcie jednak kogoś spytać o prezydenta. - Ja sobie spokojnie żyję. U nas jest dobrze.
Albo: nic nie powiem. Przecież Polska nie jest na końcu świata. Jeszcze ktoś przeczyta i będę miała kłopoty.
Tylko starszy człowiek z Nowogródka, Aleksander zresztą, chętnie mówi. - A czego wy chcecie w tej Polsce od Łukaszenki? Dał nam renty, emerytury. Dba o nas. Dobry z niego gospodarz i ojciec narodu.
Patriotyczna rozrywka
Ale nie tym razem. Bo dziś chyba wszyscy przyszli do Domu Kultury.
80 proc. mieszkańców jest polskiego pochodzenia. Jednak jeszcze niedawno mało kto mówił po Polsku. Wszystko zmieniła Halina Żegzdryń.
Od 2 godzin trwa próba. Dzieciaki biegają po scenie i przymierzają stroje. Starsi w skupieniu powtarzają teksty piosenek. Zaraz zacznie się koncert: jubileuszowy występ dwóch chórów "Przyjaciółki” (śpiewają 15-latki) i "Raduńskich Gwiazdek” (dla 5-latków).
Walery już zaczyna grać na akordeonie. Piosenki patriotyczne, muzykę ludową i rozrywkową. Wszystkiego po trochu.
Marzenia
Tu, w małym Raduniu, jest trochę spokojniej. Pani Halina w domu mówi po polsku i żyje Polską. I tylko co chwilę ktoś dzwoni, żeby zapytać czy czegoś nie trzeba. Albo żeby się umówić. Albo o zdrowie spytać. - W końcu, kto by nam przewodził gdyby nie nasza Halinka? - mówią ludzie w miasteczku.
- Robię tylko to, co mi wolno - ucina rozmowę Halina. - Nic poza tym.
- Robi dużo więcej, niż może. Często z własnej kieszeni dokłada, żeby kupić dzieciom z zespołu jakieś słodycze - wyjaśnia tymczasem Walentyna Szyszko, szefowa "Raduńskich Gwiazdek”. - Zaprasza do nas gości z Polski, organizuje występy dla naszych chórów. Gdyby nie ona, nie byłoby tu żadnego związku.
Wszyscy tak mówią: akordeonista Walery, Andrzej Szyszko, mąż Walentyny i prawie trzystu Polaków, którzy skupili się pod skrzydłami raduńskiego Związku Polaków.
Halina Żegzdryń woli mówić o przyszłości. - Marzę o polskiej szkole w Raduni. O polonistach, którzy nauczą nasze dzieci, jak poprawnie mówić w ojczystym języku - nie kryje łez pani prezes.
Jest jeszcze jedno marzenie. Pani Halina znowu nie chce nic mówić, ale na szczęście wszyscy je znają: żeby przynajmniej jedna rodzina z Radunia mogła się przeprowadzić do Polski.