Pan Andrzej w poniedziałek pójdzie do Teatru Starego na "Ostatni dzień lata”. A co w tym ciekawego? Dokładnie 65 lat wcześniej na tej widowni pan Andrzej zaczął przychodzić na świat. – Jestem cierpliwy, poczekałem aż się seans skończy. Ale ja tego nie pamiętam – żartuje jubilat
– Już na filmie dziwnie się czułam i ciągle poprawiałam na krześle, bo miałam wrażenie, że coś się dzieje – wspomina pani Krystyna Staszewska. – Jak się film skończył, to już wiedziałam, że jest bardzo kiepsko. Na szczęście, byłam z mężem i powolutku, bardzo powolutku poszliśmy do szpitala na Staszica. Jak tylko tam dotarliśmy, to mnie natychmiast położyli i po północy mieliśmy syna. Ważył 3,70 – uśmiecha się pani Krystyna i na widowni dzisiejszego Teatru Starego pokazuje miejsca, na których wówczas siedzieli z mężem.
– Wtedy się inaczej wchodziło na salę i były inne krzesła, ale poznaję po filarze. I doskonale pamiętam, że na ekranie był "Konik Garbusek”.
– Ten francuski film? – dopytuje pan Andrzej.
– No jaki francuski, w 1948 roku? Rosyjski! W tamtych czasach nie mógł być francuski – kręci głową, patrząc na syna.
Pikniki kinomanów
Tam gdzie teraz jest kamienny plac przed Teatrem Andersena, kiedyś rosły drzewa i trawa. A w latach powojennych zieleni było tu jeszcze więcej. Mama pana Andrzeja, kiedy jeszcze nie była mamą pana Andrzeja, przynosiła z domu coś do jedzenia i robiła sobie z mężem pikniki. – On był po pracy i tak między jednym seansem a drugim tu siedzieliśmy.
Motyw kinowy w rodzinie państwa Staszewskich zaczyna się chyba właśnie od męża pani Krystyny, Józefa. Był pracownikiem technicznym w Apollo (potem Wyzwolenie) i Robotniku.
– Odpowiadał za konserwację projektorów i ich eksploatację – mówi pan Andrzej. – Potem przestał pracować w kinach i zajął się taksometrami, firma była na Królewskiej, koło siedziby ZDZ. Jeździł do Gdańska, gdzie kupował je od marynarzy i przerabiał. Takie były wtedy czasy. To, że się prawie urodziłem w kinie, nie odbiło się jakoś na moim życiu. W Staromiejskim (późniejsza nazwa kina Rialto) byłem chyba raz. Filmy oglądam dopiero teraz, na emeryturze, w telewizji. Bardziej zainteresowałem się fotografią. Jak miałem 6 lat sam robiłem zdjęcia, wywołałem film i zrobiłem odbitki.
Rodzinna historia miasta
– Mieszkaliśmy wtedy przy fabryce cykorii. To było przy Mełgiewskiej, tam gdzie dziś jest firma cukiernicza "Solidarność”. Mąż dorabiał jako fotograf. Nie był profesjonalistą, ale wynajmował się na wesela, komunie, różne uroczystości. Tak zarabiał dodatkowe pieniądze na utrzymanie rodziny. Do tej pory mam jeszcze mnóstwo zdjęć z tamtych czasów – opowiada pani Krystyna.
Dom, w którym mieszkali, stoi nadal wysoko nad ulicą Mełgiewską, na terenie Solidarności.
– Pamiętam, jak stałem w oknie i patrzyłem, jak budowali ulicę. To było przedsięwzięcie, bo musieli ją wykopać. Te domy, które teraz stoją na skarpach nad dzisiejszymi jezdniami, stały kiedyś na jednym poziomie. W tamtych czasach powstał też wiadukt kolejowy – wspomina pan Andrzej.
Filmowa historia miłosna
– O, ja też poznałem swoją żonę na zabawie – wtrąca się pan Andrzej
– Jak tak słucham tej opowieści, to nie mogę uwierzyć, z nami był identycznie – śmieje się pani Halina Staszewska. W rok po zabawie, na której się spotkaliśmy, braliśmy ślub, a w międzyczasie widzieliśmy się może sześć razy. Ale historia.
– Byłem w wojsku w Przemyślu, tam się poznaliśmy, a po służbie musiałem wracać do Lublina. Studiowałem na WSI (Wyższa Szkoła Inżynierska, przekształcona w Politechnikę Lubelską – red.) – wyjaśnia pan Andrzej, dlaczego tak wyglądało ich narzeczeństwo.
Przywiózł Halinkę z Przemyśla motorem, a jak po nią jechał, to mówił: Mamo ona jest podobna do Urszuli Sipińskiej – śmieje się pani Krystyna. – No, bo wtedy wszystkie dziewczyny wyglądały jak Sipińska – żartują państwo Staszewscy.
Operator w rodzinie
Faktycznie, kto chce zobaczyć Lublin z lat 70., nowiutki plac zabaw na LSM z rakietą i samolotem albo jeszcze bardzo przestronne miasteczko uniwersyteckie czy wesołe miasteczko z karuzelami na placu Zebrań Ludowych (dziś Zamkowy) i pokazy kaskaderskie na stadionie – wszystko to pan Janusz zarejestrował.
Gen kinowy idzie dalej
Prawnuk pani Krystyny, a wnuk siostry pana Andrzeja, właśnie się dostał do szkoły filmowej. Jedną z prac Kuby Wójcika jest film wysłany na konkurs jednominutówek pokazujących unijne inwestycje w Polsce.
Po pierwsze, film zdobył II nagrodę, po drugie, był kręcony w Teatrze Starym. Po trzecie dźwiękowcem była mama operatora i reżysera w jednej osobie, a główną bohaterką filmu była… prababcia, czyli pani Krystyna.
I w czasie gdy powstawał ten film, usłyszałam opowieść, która się zaczynała: A ja w tym kinie zaczęła rodzić syna.
Poniedziałkowa wizyta jubilata, jego mamy i żony na seansie filmu Tadeusza Konwickiego,
to urodzinowy prezent od Teatru Starego