Rozmowa z Ireną Santor
- To był przypadek w moim życiu. Z Pomorza, moich rodzinnych stron, przeniosłam się z mamą do Polanicy Zdroju, ze względu na jej stan zdrowia. A tam nie było innej szkoły, tylko gimnazjum zdobienia szkła. Co prawda mogłam pojechać do Wrocławia, do szkoły muzycznej, ale jakoś nie przyszło mi to do głowy. I w Polanicy moja nauczycielka skontaktowała mnie ze słynnym dyrygentem i muzykiem Zdzisławem Górzyńskim. On, po przesłuchaniu mnie, dał mi list polecający do Tadeusza Sygietyńskiego, dyrektora ''Mazowsza''. Gdyby nie ten splot zdarzeń, pewnie nigdy nie śpiewałabym zawodowo...
Z ''Mazowszem'' związała się pani na osiem lat, śpiewając m.in. solo ''Ej, przeleciał ptaszek''. Później, jak się powiada o pani, ten ptaszek odfrunął z ''Mazowsza''
i rozpoczął samodzielne życie zawodowe. Co pani zawdzięcza pobytowi w ''Mazowszu''?
- Och, bardzo wiele, ale przede wszystkim nauczyłam się co jest najważniejsze w rzemiośle artystycznym, a więc szacunku do innych, słuchania partnera i współgrania z orkiestrą. Nauczyłam się też, jak przekazać słuchaczowi emocje. ''Mazowsze'' to była wielka edukacja, poza tą szkolną, i w jakimś sensie to była wielka szkoła życia.
Od lat mieszka pani
w Warszawie, jakoś zżyła się z tym miastem i jest z nim utożsamiana. Nawet ukazał się dwupłytowy album zatytułowany ''Kolory mojej Warszawy''. A czy odwiedza pani rodzinne strony?
- Na ogół o nich myślę. Ciągle nie mam czasu, żeby pojechać do Papowa Biskupiego, gdzie się urodziłam, albo przynajmniej do Solca Kujawskiego, w którym upływało moje dzieciństwo. Byłam swego czasu w Solcu na spotkaniu i przeżyłam je bardzo głęboko. Wróciły wspomnienia z dawnych lat, które - jak się okazuje - są gdzieś głęboko ukryte. One nie są zapomniane, gdzieś tam żyją, tylko są... przydymione czasem.
W Solcu przeżyłam chwile piękne, ale i tragiczne. Po wkroczeniu w 1939 r. Niemców do Solca, natychmiast okupant ''zrobił porządek'' z Polakami. Wtedy właśnie zginął mój ojciec...
Wróćmy do piosenki. Czy jest pani wierna swojej linii repertuarowej, czy może szuka jakiejś odmiany?
- Myślę, że w ogólnym pojęciu tego słowa jestem wierna. Bo nadal śpiewam o miłości - jak nie do ludzi to do miasta, jak nie do miasta to do przyrody. Zabiegam tylko o to, żeby muzyka otaczająca teksty piosenek była bliska współczesnej harmonii, potrzebom, napięciom i nastrojom.
Taka właśnie wydaje się
pani płyta ''Santor Cafe'', która przynosi światowe szlagiery ze znakomitymi tekstami Wojciecha Młynarskiego.
- To nie są wierne tłumaczenia tamtych piosenek, ale na nowo napisane słowa do znanych melodii. Bardzo zresztą piękne, jak to u Wojtka Młynarskiego. Ucieszyłam się z nagrania tej płyty, bo jak dotąd niewiele miałam piosenek zagranicznych w swoim repertuarze.
Jednak zupełnym zaskoczeniem jest to, że oprócz zagranicznych szlagierów, zaśpiewała pani ''Dziwny jest ten świat'', superszlagier Czesława Niemena.
- To nie był mój pomysł, to pomysł aranżera tej płyty, który uparł się, żeby wśród zagranicznych przebojów pomieścić superszlagier polski wszech czasów. Wybór padł na ''Dziwny jest ten świat''. Ależ to nie jest mój świat - próbowałam przekonywać - to nie jest świat moich piosenek. Protestowałam, broniłam się rękami i nogami. Wtedy producenci płyty zaproponowali, żebym zaśpiewała tę piosenkę jak dumkę, jako przemyślenie, że w związku z tym nie będę musiała używać żadnego mocnego dźwięku. I na to się zgodziłam.
Dzięki płytom pozostaje pani
w ścisłej łączności ze swoją publicznością, swoimi słuchaczami. Bo koncertuje pani zupełnie sporadycznie...
- Staram się dotrzymywać słowa i od roku 1994, kiedy podjęłam zobowiązanie o zakończeniu działalności koncertowej, rzadko uczestniczę w życiu estradowym. Bo to jest trudne życie - mieszkanie w hotelach (choć może trochę lepszych niż kiedyś), stałe przemieszczanie się z miejsca na miejsce, czego wolę już sobie zaoszczędzić.
• Nagrywa pani teraz płytę w Lublinie. Jaka będzie to płyta?
- Tego sama nie wiem, jednak na podstawie tego, co nagrałam, mogę powiedzieć, że płyta będzie kontynuacją tego co robiłam do tej pory, tylko trochę uwspółcześnioną. Piosenki na tę płytę napisali dla mnie: Romuald Lipko - który jest ''ojcem duchowym'' całego przedsięwzięcia, Wojciech Trzciński - który po paru latach nieobecności kompozytorskiej, wraca do swego fachu oraz Piotr Kominek - aranżer mojego krążka. Teksty piosenek wyszły spod pióra Jana Wołka (bardzo piękne zresztą) i Andrzeja Mogielnickiego, który jest stałym dostawcą tekstów dla Budki Suflera, owych mężczyzn z krwi i kości, a tym razem musiał się troszkę nagiąć, żeby pisać ciut, ciut łagodniej, bo pisał dla kobiety.
Kiedy nagrywałam płytę ''Santor Cafe'', wiedziałam, że cokolwiek bym zrobiła, to melodie są tak piękne, iż płyta na pewno się spodoba. A teraz święty Boże nie pomoże. Trzeba ponieść odpowiedzialność za wszystko - za dobór i wybór piosenek, za interpretację. Ale ja się troszeczkę kryję za plecami Romka Lipki, który ma znakomity gust muzyczny. On ma coś więcej - ma węch, ma nosa, widzi powstające dzieło w całości i ma - jak się mówi w naszym fachu - dobrego czuja!
O pani mówi się: pierwsza dama polskiej piosenki. Ale to nie jedyny tytuł, jakim panią obdarzono. Polonia amerykańska też panią na swój sposób hołubi...
- Darzymy się nawzajem sympatią. Ale miło słyszeć takie słowa, choć tak naprawdę cieszę się, gdy publiczność mówi o mnie: Santorka. Bo to znaczy, że jestem taka swojska, zwyczajna i że gdzieś tam lubi się mnie, postrzega jak przyjaciela. A nie jak damę...