Po dwunastu latach Zygmunt Opoka złożył urząd sołtysa wsi Cholewianka. Gdy nadeszła pora wyboru nowego gospodarza, najwięcej głosów otrzymała Joanna Borkowska. Bo pamiętano ją od małego. Bo młoda, bo wykształcona, a gospodaruje tak, że niejednego zazdrość bierze.
– To piros. Posadziliśmy go w ubiegłym roku – mówi. – Niemieckie jabłko robi furorę. Kto spróbuje raz, pyta potem tylko o nie.
W sadzie rośnie plenny champion, pewny golden delicjusz. Największy zarobek jest na elizie, którą uprawia dwa lata. Największe wpływy daje idaret, ulubione jabłko kupców z Białorusi, Ukrainy i Rosji. Busami, w których zmieści się i dwieście skrzynek, jedzie w rejony przygraniczne. A tirami do Moskwy.
– W tym roku klientów ze Wschodu mało. Zwykle pod koniec zimy znoszą cło na polskie jabłko. Wkrótce powinni przyjechać, bo chłodnia pełna – mówi Joanna Borkowska.
Mąż Mariusz, który pracuje w Komendzie Powiatowej Policji w Puławach, przytakuje i znika za skrzynkami. Wymowny to sygnał, kto tu rządzi.
Jak to z sadami było
Pod koniec studiów biologicznych na UMCS Joanna przeżywała rozterkę. Pozostać w Lublinie czy wrócić do Cholewianki, gdzie czekało dziesięć rodzinnych hektarów? Zwyciężył rodzinny sad.
Zaczęli od truskawek. Posadzili sengę na 2,5 hektara. Dała ładny plon, koniunktura była. Mieli za co dokupić pierwszy kawałek pola. Borkowscy trzymali truskawki przez siedem lat, bo ciągle pięknie plonowały. Na systematycznie dokupowanej ziemi rosły nowo nasadzone porzeczki, śliwy, jabłonie.
– Dziś mamy 26 hektarów. Po rodzicach jest 6 ha lasu. 10 ha pod porzeczką, 7 hektarów jabłoniowego sadu. na 2,5 ha rosną wiśnie, na hektarze śliwki. Tak dobieraliśmy nasadzenia, by praca była rozłożona w czasie. W lipcu są wiśnie i porzeczki, w sierpniu wczesne jabłko, we wrześniu zbiera się śliwkę. Od października pozostałe odmiany jabłek. W zimie odpoczywamy.
Matematyka pod jabłonką
Idziemy w sad, który lada chwila rozbłyśnie kwiatami. Z każdego hektara przemysłowa uprawa dostarcza około 30 tys. zł dochodu. Drzewa rosną pomiędzy rozstawionymi co 10 metrów betonowymi słupami, połączonymi drutami. Do tych drutów przywiązane są gałęzie, by nie łamały się pod ciężarem owoców.
• Kiedy sad robi na pani największe wrażenie? Czy wtedy, gdy kwitną jabłonie, a każda wygląda jak panna młoda?
– Kwiaty nie robią na mnie aż takiego wrażenia. Gdy jest za dużo pąków, trzeba je przerzedzać. Bo inaczej jabłko będzie drobne. Najwięcej satysfakcji mam w czasie zbiorów. Gdy widzę w koszu piękne, wykolorowane, ogromne owoce. I słyszę od robotników, którzy rwali wcześniej u sąsiadów, że u mnie są najładniejsze.
Deszczownia na przymrozki
Ze względu na spadek terenu w maju bywają w części sadu parodniowe przymrozki. Potrafi złapać minus siedem stopni mrozu. Dlatego Borkowscy zainstalują tu deszczownię.
– Deszczowniki to rodzaj prysznica nad drzewami. W przypadku przymrozków uruchamia się je nawet na kilkanaście godzin. Rozpryskująca się woda ociepla atmosferę. Nie dochodzi do przemrożenia pąków. W przypadku suchego lata w ten sam sposób odbywa się nawodnienie – tłumaczy Borkowska.
Wracamy do chłodni. Skrzynki są już napełnione urodziwymi jabłkami. Jedno z nich podbiera córeczka Ola i zajada z największym smakiem.
• Pani Joanno. Panuje przekonanie, że na przedwiośniu ładne jabłko to „sama chemia”. A parch ma świadczyć o ekologicznej uprawie?
– W tej kwestii jest wiele mitów. Przykład. Sąsiad i ja używamy tych samych środków do zwalczania parcha. Jeśli sąsiad spóźni się z zabiegiem, to mimo, że użyje tych samych środków co i ja – będzie miał owoce z parchem. Czy będą „ekologiczne”? Tajemnica zachowania dobrej jakości owoców sprowadza się do przestrzegania zdrowych zasad przechowywania. Faszerowanie chemią dziś niewiele da. Myśli pan, że gdyby było inaczej, pozwoliłabym własnemu dziecku jeść takie jabłka?
Pieniądze z Unii
Po wejściu do Unii Europejskiej Borkowscy liczą na tamtejsze rynki. Gdy nadarzyła się okazja, wystąpili o unijne pieniądze. Za agregat do chłodni, skrzynki na owoce i przyczepę sadowniczą połowę zapłacili Borkowscy, a połowę Unia.
Mało kto z Cholewianki wierzył, że ktoś komuś może dać pieniądze za darmo – wspomina Joanna Borkowska.
Ale tak się stało. Dzięki pomocy Janusza Maruszewskiego z Ośrodka Doradztwa Rolniczego w Końskowoli nawet wypełnienie wniosku sapardowskiego okazało się proste.
– Gdy dowiedzieliśmy się o drugiej transzy dotacji, wystąpiliśmy o dofinansowanie zakupu deszczowni wraz z nawodnieniem, plastikowych opakowań na owoce z naszym logo oraz koszy, do których zrywa się jabłka. Słyszymy, że nagromadziło się dużo wniosków od rolników. Trzeba czekać. Czekamy. Z nadzieją.
Biuro pod kasztanem
„Biuro” sołysa znajduje się pod dorodnym kasztanem przy bramie. Stąd najlepiej widać wieś. Cholewianka to niespełna siedemdziesiąt „numerów’. rozrzuconych po obydwu stronach mocno dziurawej drogi. Mieszkańców szczególnie denerwuje brak światła.
Jeden z nich to Władysław Witkowski, który gdy nie dało się wyżyć z rolnictwa („raptem 3 hektary, i to w tylu kawałkach, że gdybyśmy nie wiązali supełków dla pamięci, nie wiadomo byłoby gdzie one”) ruszył z kwaterą agroturystyczną. I ma się dobrze.
– Ale goście, którzy wracają po zmroku z niedalekiego Kazimierza Dolnego mogą połamać nogi jak nic.
– Mnie też marzą się przydrożne żarówki – wtóruje mu Ryszard Nowicki, który z rozmysłem zamienił Warszawę na Cholewiankę.
Po interpelacji złożonej przez Borkowską na ostatnim zebraniu gminnym w Kazimierzu Dolnym, burmistrz Andrzeja Szczypa powiedział: Kończymy z rozgrzebanymi wodociągami i zabieramy się za drogę.
Witkowski z Nowickim nie kryją, że woleliby usłyszeć odpowiedź: tak, już. Ale dobre i to.
Przy pożegnaniu pytam:
• Pani Joanno, nie żałuje pani powrotu z Lublina do Cholewianki?
– Nie. Ja tu jestem na swoim. Wśród swoich ludzi.