Tam nie było wojny, tam była rzeź - mówi o operacji lądowania w Normandii Edmund Radomski,...
Dęblin, piętrowy budynek naprzeciwko dworca kolejowego. Na dole, od frontu apteka. Z tyłu od podwórka wejście do mieszkań lokatorów. Ciemne, strome schody prowadzą na pierwsze piętro. Jedne z trzech drzwi prowadzą do mieszkania 85-letniego Edmunda Radomskiego. Starszy pan otwiera drzwi, wchodzimy. Mamy rozmawiać o zupełnie innej sprawie, jednak w trakcie rozmowy najpierw wychodzi, że Radomski został odznaczony Virtuti Militari. Potem wyciąga z szafy granatowy, angielski mundur. Na nim okolicznościowa odznaka z uroczystości 60-lecia lądowania aliantów w Normandii z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem 85-latka. A na stole pojawiają się kolejne dokumenty z czasów wojny, fotografie, skrypty o zżółkniętych kartkach pełne wspomnień, pisane przez kolegów Radomskiego.
Przyjaciel wspomina
Łapanka i ucieczka
- Wpakowali nas do pociągu do Berlina, jechaliśmy 4-5 dni. Potem przejechaliśmy Ren, trafiliśmy do takich baraków w Isenburgu. Tam nam zrobili zdjęcia, założyli karty ewidencyjne i dalej rzucili nas do Bordeaux we Francji. Byliśmy w obozie, jakieś 50-60 kilometrów na północ od tego miasta. Dostaliśmy przepustki i pracowaliśmy przy budowie fortyfikacji. To było od lutego do marca 1943 roku. Zmówiliśmy się we czterech i postanowiliśmy uciec - wspomina pan Edmund.
Chcieli się dostać do armii polskiej na Zachodzie.
Udało się.
Z Francji do Anglii
- Mieliśmy szczęście, do nas wszedł Francuz. Udało nam się dojechać do miasteczka tuż przy granicy z Hiszpanią. Tam mieliśmy kontakt do takiej starszej kobiety. Do niej przyszedł po nas mężczyzna i wyprowadził nas na przedmieścia, do jakiegoś zajazdu. Siedzieliśmy tam cały dzień, a nocą wyprowadzili nas w Pireneje. Błąkaliśmy się, czasem jakiś pasterz pomógł. Było zimno i byliśmy głodni, bo Francuzi nie chcieli sprzedać jedzenia - wspomina Radomski.
Mieli tylko puszkę dżemu ze skórek pomarańczy. Trafili na jakąś szopę. Weszli do środka i poszli spać.
Męczenie oficera
Stamtąd wyciągnął ich polski ksiądz. Wreszcie przez Madryt i Lizbonę Radomski na pokładzie angielskiego okrętu dostał się do Gibraltaru.
- Byłem tam w dwa tygodnie po śmierci Sikorskiego - dodaje weteran - Stamtąd wyruszyliśmy do Anglii, do Liverpoolu, gdzie już czekał oficer, który zabrał nas do Szkocji.
Po dwóch tygodniach przydział jednostki. - Ale nie takiej, jak chciałeem - dodaje pan Edmund. Pomęczył oficera i trafił do jednostki liniowej: 10 Pułku Dragonów i w sierpniu 1943 wyruszył na front.
Ta sama seria z CKM-u
Jan Karcz pisze we wspomnieniach: "Ulica skręciła trochę w prawo i zaraz za zakrętem odnalazł się niemiecki CKM by dać szybką serię. Ktoś mnie złapał za lewą rękę i rzucił pod dom, obejrzałem się ale nikogo nie było, przede mną Radomski i Grubak, strzelając spod pachy biegli do przodu choć Radomski wyraźnie kulał. Ja byłem ranny w rękę”.
- Ta sama seria CKM-u nas dosięgła, Karcz dostał w rękę, ja w nogę - opowiada pan Edmund - Nie myślałem, że jestem ranny, przeszedłem jeszcze z 15 metrów, potem to mi już było wszystko jedno. Z frontu trafiłem do szpitala w Walii.
Po wojnie nie został w Anglii, w granatowym mundurze wrócił do Polski.
- Matka była bardzo chora, zresztą zaraz po moim powrocie umarła. W zasadzie nie żałuję powrotu do kraju, tylko że zaraz po przyjeździe na moście w Dęblinie ludzie z NKWD mnie spotkali. Zabrali mi Virtuti Militari.