Jeden ma tylko OC, drugi autocasco. Umawiają się na wypadek. Wiadomo, kto ma być bity, a kto się podkłada. Za remont obu aut i tak płaci ubezpieczalnia. Według cennika, więc połowa do waszej kieszeni.
Trójka do kieszeni
Można jeszcze prościej. - Mieliśmy znajomego policjanta. Wiedzieliśmy, kiedy i gdzie jest. Jak się lampa nie stłukła, to pisał, że jest zbita. Dostawał pięć stów i znikał. Dupy nie moczył, bo i tak miał wezwanie do wypadku. Potem tak się rozkręciliśmy, że co tydzień musiał do nas jeździć - śmieje się przystojny 25-latek.
Za remont obu aut płaci firma ubezpieczeniowa z polisy posiadacza AC. Płaci do ręki, według cennika.
- Dostajesz np. 6 tysięcy, a remont robisz za 3. I trójka do kieszeni. Zarabiasz na obu samochodach, a nawet na lawecie. Bo zjeżdżasz z niej, jak tylko policja odjedzie. A w papierach zostaje, że laweta była, więc ubezpieczalnia płaci. Musisz tylko odliczyć mandat i kasę dla policjanta. Na prostej stłuczce kilka tysięcy ci zwykle zostaje - opowiada.
Ile warta jest rysa
- Dzieciaki biją się maluchami. Tak zarabiają po kilkaset złotych. My tłukliśmy się na kilka tysięcy, ale naprawdę można zarobić na drogich autach - z miną eksperta Karol rozgląda się po ulicy.
Po chwili pokazuje stalowoszare audi. Nowe, zadbane, ale z cienką rysą na całą długość samochodu.
- Ile mógł za to dostać? Myślę, że z 15 tysięcy - stwierdza.
Nie szkoda mu było nowego samochodu? - pytam.
- One bardzo szybko tracą na wartości, a kasa każdemu się przyda. Poza tym można to zrobić tak, by śladu nie było. Są tacy, co specjalnie zarysują auto o drzwi garażu. A potem zgłaszają, że ktoś im na parkingu "dzwona przywalił”.
Gdzie się stukać
Łamanie pawa? Karol nie ma wyrzutów sumienia. - Na AC wpłacasz latami i nigdy nie widzisz tych pieniędzy. To jedyny sposób, by się do nich dobrać. Przecież nikogo nie okradamy - tłumaczy z miną niewiniątka.
Razem z kolegą zaczęli robić na stłuczkach, gdy mieli po 17-18 lat. Grupa znudzonych nastolatków z miejskiego blokowiska. Bicie samochodów szybko stało się ich ulubioną rozrywką. Owszem, chodziło w tym o pieniądze, ale nie tylko. Bo była jeszcze adrenalina, strach, że tym razem coś pójdzie nie tak i z kasy nici.
- Szybko ludzie sami zaczęli się do nas zgłaszać, choć nigdzie się nie reklamowaliśmy - opowiada Karol. - Znajomi dowiadywali się od znajomych. Typowa poczta pantoflowa.
Chętnych, by wyremontować samochód i jeszcze na tym zarobić, nie brakowało. Chłopcy z osiedla chętnie służyli pomocą. - Doszło do tego, że dostawaliśmy kasę tylko za to, że skumaliśmy ze sobą tego z AC i tego bez. A oni już między sobą ustalali, gdzie i na ile chcą się stukać. My nawet z domu nie musieliśmy wychodzić.
Niezaplanowana akcja
Opowiadając o ostatniej swojej stłuczce Karol już się nie uśmiecha. A było tak.
Chłopaki ze Świdnika przyjechali na stację benzynową punktualnie. Nawalili ci, co mieli się z nimi stukać.
- Jak tylko kumpel przez telefon zapytał, czy jest w domu moja mama, już wiedziałem co się święci. Powiedziałem, że jej samochód nie bierze w tym udziału. Ale w końcu namówił mnie . Wziąłem jej tico i pojechałem.
Wypadek jak każdy inny. Trzeba wjechać w tył fiata, który nagle zatrzyma się i da znak kierunkowskazem, że skręca w lewo. Na stacji benzynowej palcem na karoserii narysowali, gdzie ma być rozbity. Zderzak, lampa, może nawet dwie.
- Ktoś przeczytał, w necie, że uderzenie się z prędkością 30 km/godz jest bezpieczne dla kierowcy. Bo tak to się robi na crash testach. Ale co to jest 30? Przy 40 też żadne straty. Ustaliliśmy, że pojadę 50-tką.
Ktoś oglądał wypadek z sąsiedniej ulicy. - Gdy dojeżdżał do fiata było jasne, że jedzie za szybko. Usłyszeliśmy huk, a tico złożyło się na pół.
Tico mamy nie przeszło crash testu.
Pół samochodu
- Zostawiłem odstęp. Poczekałem, aż dojedzie do zakrętu, zatrzyma się, włączy kierunkowskaz. Zapiąłem pasy, wbiłem się w fotel, wyprostowałem łokcie. Rozpędziłem się do "50” i schowałem nogi pod fotel. Ocknąłem się chwilę później. Patrzę: pajączki na szybie, szparą w drzwiach wpada do środka śnieg. Myślę sobie, przynajmniej kopnę sobie w drzwi jak w filmie. Wychodzę.
W fiacie zbita lampa i pognieciony zderzak. Z tico miazga - samochód zaczyna się od przedniej szyby. Pasażerka fiata skarży się na zawroty głowy, wymiotuje. Karol ma rozcięte czoło, krew płynie po całej twarzy. Ktoś z gapiów dzwoni po karetkę.
- Przyszli jacyś ludzie, więc musieliśmy grać dalej. Koleś ze Świdnika drze się, że jeździć nie umiem. Ja mu wsadzam jakieś smuty, że w schowku grzebałem i go nie zauważyłem. Gapię się na samochód matki i oczom nie wierzę. Do głowy nam nie przyszło, że tico może się tak złożyć!
Cud i zarobek
- Przestraszyliśmy się wtedy. Miała być zwykła stłuczka, a tu tłum gapiów, radiowozy i karetka na sygnale. Potem ktoś doczytał, że przy 50 km/h to i owszem, robi się testy. Na to, czy kierowca przeżyje - dodaje Karol. - Cud, że nic poważnego mi się nie stało.
Policja wysłała samochód na lawecie na strzeżony parking. 1500 złotych rachunku zapłaciła ubezpieczalnia.
- Policjant mi poradził, abym złożył oświadczenie, że nie byłem zdolny zadbać o samochód po wypadku i zrobiła to za mnie policja. Inaczej nie oddaliby kasy, bo powinienem zadzwonić na ich infolinię po ich lawetę. Myślę, że ten policjant też trochę przyciął od znajomego laweciarza i właściciela parkingu - domyśla się 25-latek.
Za szkodę całkowitą ubezpieczyciel wypłaca 70 proc. wartości samochodu. Za roztrzaskane tico dostali 7 tysięcy. Naprawa używanymi częściami kosztowała niecałe 3 tysiące. 500 zł wziął policjant. 100 zł to mandat. Zostało ponad 3 tysiące czystego zysku.
Imiona bohaterów i nazwy miejscowości zostały zmienione.