Raz na kilka lat w Tyszowcach zbiera się 10 wtajemniczonych. Na podwórzu Jerzego Krasia rozpalają dwa paleniska.
Ale takie świece robi się tylko tu. Świece mają po sześć metrów wysokości i robione są na najważniejsze uroczystości kościelne.
W stodole u krokwi mężczyźni zawiązali pięciometrowe knoty zrobione ze splecionych, bawełnianych skrętów. Dwaj stojący na wysokim rusztowaniu mężczyźni polewają je od góry gorącym woskiem. Robią to lejkami podobnymi do rondli z dzióbkiem. Dwaj kolejni wiadrami zawieszonymi u lin na bloczkach transportują wrzątek na górę. Tu Lech Sikorski z drabiny kontroluje czy poszczególne warstwy równo zastygają i jeśli trzeba uzupełnia lub zdejmuje nadmiar. Takich warstw trzeba przynajmniej 40. Po każdej trzeba czekać aż ostygnie, bo inaczej następna spłucze poprzednią.
Noszenie "światła” - tak tu nazywają wielkie świece - to pamiątka "postawienia się” przez hardych i niepokornych Tyszowian szwedzkim najeźdźcom. Zawiązana w 1655 roku Konfederacja Tyszowiecka stała się zaczynem wyzwolenia z niewoli. Wedle miejscowej legendy, po przegranej potyczce Szwedzi chcąc wziąć odwet ofiarowali do kościoła parafialnego 12 długich, ponad 4-metrowych świec nafaszerowanych strzelniczym prochem. Jednak wietrząc podstęp nie zapalono ich podczas mszy, tylko połamano.
Świece są ciężkie, noszą je podczas procesji zdrowi, silni mężczyźni dla bezpieczeństwa zaczepiając podstawę o pas. To honorowe zajęcie. Trzeba mieć do niego dryg, byle lebiega nie da rady. Wyważenie środka ciężkości takiej świecy nie jest łatwe i wymaga treningu. Nie można ich używać w czasie upałów; świece wyginają się pod własnym ciężarem.