Była godzina szósta rano. Zadzwonił domofon. Władysław Szczeklik, wówczas szef policji w Białej Podlaskiej, usłyszał, że pod jego drzwiami stoją ludzie z Urzędu Ochrony Państwa i Prokuratury Okręgowej. Pomyślał, o co może im chodzić?
To był dopiero początek serii nieoczekiwanych wydarzeń: przeszukania mieszkania, przewożenia do komendy, prokuratury, sądu, a na koniec aresztu, gdzie przez radiowęzeł usłyszał, że właśnie trafił tam komendant miejski policji z Białej Podlaskiej.
Zarzuty
Szczeklik trafił co celi w grudniu 2001 r. Zaskoczony policjant nie miał pojęcia, że w jego sprawie jest jakieś śledztwo. Tym bardziej, że kariera stała przed nim otworem, miał szansę na stanowisko szefa komendy wojewódzkiej w Lublinie.
Na przesłuchaniu usłyszał zarzut, że pod koniec lat 90. – jeszcze jako szef wydziału PG w Lublinie – brał łapówki od Pawła P., właściciela jednego z lubelskich lombardów. W zamian miał przekazywać informacje o działaniach
policji.
Pawła P. poznał dopiero na procesie, gdy zasiadł z nim na ławie oskarżonych. Przyprowadzono go z aresztu.
W celi wysmarowanej krwią
Szczeklik w areszcie siedział przez pięć miesięcy. W dwuosobowej celi, której ściany wysmarowane były krwią. Za "towarzysza” miał podejrzanego o usiłowanie zabójstwa.
– Popisywał się siłą, miał jakieś schorzenia psychiczne – opowiadał potem w sądzie w trakcie procesu o odszkodowanie policjant. – Musiałem czujnie sypiać. W zabójstwo był zamieszany również kolejny więzień, z którym dzieliłem celę.
Na spacerniaku Szczeklika nękali przestępcy, którzy wiedzieli o "zapuszkowaniu” komendanta policji. Bał się, że zatrują mu jedzenie, bo kuchnię obsługiwali recydywiści. Gdy poprosił wychowawcę, by pomógł mu przetrwać, usłyszał: Czy ma pan inne pytania?
Po wyjściu z aresztu odwrócili się od niego prominentni znajomi. Żeby utrzymać rodzinę, wynajął się do pracy w gospodarstwie rolnym jako oborowy. – Dawałem krowom jeść, wyrzucałem obornik – wspomina. Potem było lepiej, bo został szefem ochrony zakładów mięsnych.
Prywatne śledztwa
Ale najważniejsze było prywatne śledztwo. – Jeździłem po kraju, żeby potwierdzić nawet najmniej istotną informację – wspomina.
Okazało się, że Paweł P. w czasie kiedy miało dojść do przekazywania łapówek, był nad morzem z rodziną. Potwierdzał to rachunek za hotel i zapłacony mandat. – Prokuratura wciągu kilku dni mogła zebrać dowody potwierdzające jego alibi – powiedział po wyroku Szczeklik.
Dowodów na to można było zebrać więcej, ale gdy się po nie zgłaszał Szczeklik, okazywało się, że dokumenty nie są przechowywane tak długo.
Pukał do drzwi różnych instytucji, które miały pomagać skrzywdzonym obywatelom. Co najwyżej występowały do sądu o informacje w jego sprawie. O pomoc prosił też swoich szefów.
– Policja miała olbrzymie możliwości, żeby sprawdzić, kto rzeczywiście chodził do lombardu, ale nikt mi nie rzucił koła ratunkowego, dali mnie na pożarcie – mówi były komendant.
W akcie oskarżenia, który trafił do sądu, o Szczekliku było tylko kilka zdań. Prokuratura połączyła w jedną sprawę kilka wątków oskarżając 12 osób. Od wyłudzeń towarów kupowanych na raty w sklepach do przekrętów na handlu węglem. Zanosiło się na długi proces, na którym na wielu rozprawach o sprawie komendanta nie padnie nawet słowo. Ale sędzia, który go prowadził, zmienił pracę. Dopiero wówczas sprawa została podzielona tak, że policjant miał osobny proces. To przyśpieszyło finał sprawy.
A ten nastąpił po siedmiu latach od aresztowania. Sąd Rejonowy w Lublinie wydał wyrok uniewinniający. Prokuratura odwoływała się. Ale spotkała się z miażdżącą krytyką sądu drugiej instancji. Wytknął prokuraturze, że prowadziła śledztwo w sposób tendencyjny i urągający zasadom rzetelnego procesu.
Odwołane zeznania
– Nie ma dowodów na przypisanie oskarżonemu przestępstwa – mówił w uzasadnieniu wyroku sędzia Artur Makuch. – Już sam opis sytuacji jest kuriozalny. Wysoki rangą funkcjonariusz policji przychodzi do lombardu, ujawnia się przed przypadkowymi osobami wyłudzającymi sprzęt, przyjmuje przedmioty, które zostały wyłudzone i są łatwo rozpoznawalne.
Prokuratura oskarżenia oparła na zeznaniach mężczyzny, który twierdził, że widział jak policjant przyjmuje łapówkę. Najpierw mówił, że skorumpowany naczelnik wydziału policji jest blondynem, a po latach wpierał, że to brunet.
– Ale nikt nie zwrócił uwagi na to, że ten opis nie pasuje do Szczeklika – zauważył sędzia.
Pod koniec procesu Piotr K., świadek oskarżenia, odwołał zeznania. Potem za fałszywe obciążanie policjanta sąd skazał go na rok więzienia. Twierdził, że do obciążania Szczeklika namówili go prokuratorzy, obiecując niski wyrok za popełnione oszustwa.
Żeby prokurator nie mylił blondyna z brunetem
Potem była walka o przywrócenie na dawne stanowisko. Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie uchylił rozkaz o odwołaniu Szczeklika ze stanowiska. W końcu komendant wojewódzki policji w Lublinie przywrócił go na stanowisko szefa policji w Białej Podlaskiej. Na jeden dzień, bo policjant złożył raport o przeniesie go na emeryturę. 5 lutego 2010 roku pożegnał się z mundurem.
Szczeklik domagał się ponad 800 tys. zł za wszystkie krzywdy i utracone zarobki, których doznał od zatrzymania. Sąd Okręgowy w Lublinie przyznał 200 tys. zł. Sąd Apelacyjny kwotę podwoił.
– Czas powiedzieć sobie spocznij i zacząć nowe życie – twierdzi były policjant, zapowiadając, że to już koniec jego sądowych batalii.
A nowe życie to wychowywanie syna Marcela, który jak aresztowali ojca miał trzy lata i nauka tańca.
– Ja wygrałem, ale porażką jest to, że z mojej sprawy nie wyciągnięto wniosków – uważa. – Powinien powstać jakiś nadzór nad prokuratorami, który reagowałby na sytuację, gdy odmawiają zbierania dowodów czy mylą blondyna z brunetem.