- Jan Wardach z tej strony - poinformował mężczyzna, który w drugiej połowie września zadzwonił do zamojskiego oddziału Dziennika Wschodniego. - Nie wiem, czy pan mnie pamięta... Niecałe dwa lata temu wyjeżdżałem na rowerze do Egiptu. Właśnie wróciłem do Zamościa.
Pamiętałem. A jakże.
- Każdy z nas miał w dzieciństwie jakieś marzenia - zwierzył się wówczas reporterowi Dziennika. - Ja chciałem mieć pluszowego misia i niemiecki plecak, obszywany cielęcą skórą. Pragnąłem też pojechać do Afryki. Teraz mam 52 lata i do tej pory żadne z tych marzeń nie spełniło się do końca...
To ostatnie miało się właśnie ziścić. Zamościanin długo się przygotowywał, aż w końcu oświadczył, że wyrusza rowerem pod piramidy. Wszystko dokładnie obliczył: do pokonania miał ponad 6 tys. kilometrów. Pod koniec stycznia 2000 roku miał być z powrotem w Zamościu.
W chwili wyjazdu kolarz-amator miał za sobą ponad 20 tys. kilometrów pokonanych na rowerze po drogach i bezdrożach Europy. Parę miesięcy wcześniej razem z kolegami z Zamościa zasłynął m.in. z wyprawy rowerowej do Watykanu. Tym razem na trasę wybrał się w pojedynkę. Przez Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Syrię i Jordanię miał dotrzeć do Egiptu.
W pogodę i niepogodę
Najgorsze wspomnienia zachował z Bułgarii. Zaraz po przekroczeniu granicy rumuńskiej napadło na niego czterech młodych mężczyzn. Rowerzystę dotkliwie skopali, a na odchodne zabrali mu wszystkie waluty, jakie przy sobie posiadał i niepotrzebny - wydawałoby się - sprzęt rowerowy. Zamościanin nie ugiął się jednak i kontynuował wyprawę.
- W Turcji 35 kilometrów pchałem rower na porżniętych dętkach i oponach - wspomina. - Miałem jednak szczęście. W jednym z miasteczek trafiłem na odpowiednie części: ostatnie dwie opony i trzy dętki (jedna pękła podczas pompowania).
Turcję przejechał wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego. Następnie czmychnął swoim jednośladem pod Kanałem Sueskim i jedną nogą był już w Egipcie, pod piramidami. Zahaczył jeszcze o Syrię i Jordanię. W tym ostatnim państwie spędził 33 dni.
- Zjechałem w tym czasie cały kraj, wzdłuż i wszerz.
Z Kairu, przez północny Synaj, trafił do Gazy. Został wpuszczony do Izraela, choć... nie posiadał wizy.
- Teraz wszystko się zmieniło. Dzisiaj trudno byłoby mi tam pojechać - powiedział po powrocie do Zamościa.
Trasę zakończył w Jerozolimie.
- Podczas całej podróży bywało, że sypały się na mnie kamienie i butelki - odżywają wspomnienia. - Brano mnie za Amerykanina.
- Niech pan napisze, że była to droga przez mękę - podpowiada przysłuchująca się naszej rozmowie mama bohatera.
Izrael to cudowne miejsce
- Taka podróż to niesamowicie droga przyjemność - wyznał nam. - Zostałem, by zarobić trochę pieniędzy na kontynuację swoich marzeń. Pozwoliło mi to zwiedzić cały kraj. Docierałem w takie miejsca, których inni nie mają szansy zobaczyć. Nie tylko na rowerze, ale i na piechotę, jeepem czy autobusem.
W ciągu niecałych 16 miesięcy spędził za kierownicą nowego już (miał za co kupić) bicykla ponad 4 tys. kilometrów.
Zadomowił się w Eljacie, gdzie przed 40 laty gościł Marek Hłasko.
- Eljat to rafy koralowe - opowiada z błyskiem w oku. - W życiu nie miałbym drugiej szansy na ich zobaczenie.
O nieszczęściu, jakie dotknęło Amerykanów w związku z atakiem na World Trade Center w Nowym Jorku i Pentagon w Waszyngtonie, dowiedział się podczas powrotu do domu. Był już na Ukrainie.
- Jakbym coś przeczuwał. Swoim przyjaciołom powiedziałem, że muszę wyruszyć do domu przed 10 września... To wielka tragedia, jednak aby cokolwiek powiedzieć na temat konfliktu, trzeba sięgnąć do historii obydwu narodów (izraelskiego i palestyńskiego - red.), poznać ich kulturę, Stary Testament, Koran oraz uwarunkowania współczesne. Mnie dobrze przyjmowali jedni i drudzy. Izrael to cudowne miejsce na Ziemi.