Rozmowa z Łukaszem Kazkiem, eksploratorem, przewodnikiem, odkrywcą, pasjonatem historii, dokumentalistą i prowadzącym program Discovery Channel „Na tropie Złotego Pociągu”
• Zacznijmy od tego mitycznego „złotego pociągu”: czy pan wierzy w istnienie tunelu skrywającego pancerny skład z lub bez słynnego skarbu Wrocławia?
- Do momentu, kiedy na ten mityczny 65. kilometr nie weszli fachowcy z Akademii Górniczo-Hutniczej z Krakowa, nie byłem do końca przekonany, że tam nic nie ma. Dlaczego tak myślałem? Urodziłem się w Walimiu, a Wałbrzych czy Zamek Książ to mój dom. Znam tam wszystkich ludzi, którzy tropili niemieckie legendy o nazistowskich skarbach. Pana Tadeusza Słowikowskiego (emerytowany górnik i członek Dolnośląskiej Grupy Badawczej, który kilkadziesiąt lat poświęcił na poszukiwanie skarbów ukrytych przez Niemców na Dolnym Śląsku - przyp. aut.) znam od 2000 roku. Tadeusz Słowikowski przychodził do nas, przewodników, ludzi zajmujących się historią, wiele razy i opowiadał nam o tej sprawie. Prosił, żeby ktoś to sprawdził.
W momencie, kiedy wybuchła gorączka „złotego pociągu”, to chodziły pogłoski, że rzekomi znalazcy, czyli Piotr Koper i Andreas Richter, mieli niemiecki list przewozowy poszukiwanego składu. Mieli również świadka, który im opowiedział na łożu śmierci o tunelu na 65. kilometrze.
Andresa Richtera znam od 12, 13 lat. Wiem, czym się zajmował i w jakich okolicznościach go poznałem. A miałem okazję go po raz pierwszy spotkać na kolacji w Pałacu Jedlinka, podczas wizyty byłych właścicieli tej posiadłości. Andreas Richter był wówczas tłumaczem, ale nie tylko. Zajmował się genealogią, pracował w kancelarii kościoła ewangelicznego w Wałbrzychu, skupiającego mniejszość niemiecką. Ten splot faktów utwierdził mnie, że to jest historia wiarygodna. W swojej karierze nie raz miałem takie przypadki.
Ale w momencie, kiedy fachowcy z AGH naszpikowali ten skrawek ziemi wszelkimi możliwymi urządzeniami i stwierdzili, że tam nic nie ma, to oczywiście uwierzyłem nauce. Jeżeli ktoś potrafi znaleźć rzadkie pierwiastki dwa kilometry pod ziemią, a nie może namierzyć 150-metrowego składu pancernego 8 metrów pod powierzchnią. Nie ma innej racjonalnej odpowiedzi: tam go nie ma.
• Do podobnych konkluzji, na długo przed badaniami AGH, doszedł Robert Kmieć, eksplorator z Lublina. Jego zdaniem nie ma takich urządzeń, które pokażą pod ziemią wieżyczki pociągu...
- Zgadza się. Chodziło o to, że KS700 - urządzenie, którego używali Richter i Koper - pokazuje wszelakie anomalie. Ale na tym 65. kilometrze występują różnego rodzaju zlepieńce. Urządzenie odczytało te formy geologiczne, jako wieżyczki czy platformy pancerne. Tak ten obraz został wygenerowany. Mówiąc kolokwialnie, gdybym oblał szybę benzyną i wszystko zaczęłoby ściekać, to też mógłbym pokazać np. świętego Józefa.
• A zatem, czy ten pociąg istnieje, czy to jest tylko legenda?
- Nie, nie ma pociągu. Pod koniec wojny złoto z Wrocławia nie było wywożone pociągiem, ale ciężarówkami. O tym wielokrotnie zeznawał Herbert Klose (kapitan niemieckiej policji, z wykształcenia lekarz weterynarii, mieszkał spokojnie i zarządzał swoim gospodarstwem pod Złotoryją. Prawdopodobnie był utajonym strażnikiem Werwolfu - przyp. aut.). Ten człowiek był dokładnie prześwietlony przez polską bezpiekę. Jego teczka jest w IPN. Pierwszy wpis pochodzi z lat 50-tych, a ostatni z końca lat siedemdziesiątych minionego wieku.
Zatem z oblężonego Wrocławia nie wyjechał żaden pociąg. Jestem w posiadaniu bardzo tajnych dokumentów Organizacji Todt, które jednoznacznie mówią, że tą trasą jeździły różne ładunki, od bardzo precyzyjnych elementów optyki do łodzi podwodnych, podzespołów do rakiet balistycznych V2, po komponenty do produkcji paliw syntetycznych w Wałbrzychu. Nie ma w nich jednak słowa, aby tą linią poruszał się pociąg pancerny.
• Co zatem mógł zwierać skarb Wrocławia?
- Były to depozyty ludności cywilnej, banków oraz sklepów jubilerskich. Według zeznań Klose, ciężarówek z depozytem należy szukać we wsi Sędziszów. Tam, jak zeznawał, zostały schowane. A za ukrycie tego skarbu odpowiadał standartenführerowi SS o pseudonimie Wolf, który nazywał się Egon Ollenhauer. Niestety nie było go przy ukrywaniu skarbu, bo wcześniej spadł z konia i złamał rękę.
Moim zdaniem, cała ta historia została zbudowana na zeznaniach Klose. Podobno to on odpowiadał w Prezydium Policji w Wrocławiu za pakowanie depozytów i ich wywiezienie w Sudety, wówczas w jedyne bezpieczne miejsce w Rzeszy. Klose był niewiarygodnie mocno inwigilowany. Donosiła na niego cała wieś, w której mieszkał po wojnie. W jego teczce są meldunki, o tym ile, gram wódki wypił w gospodzie. Jeżeli wyjechał traktorem w pole, to także był obserwowany. Uwadze sąsiadów nie uszedł nawet zakup nowych opon do ciągnika. Skąd miał na te opony, skoro nie interesował się gospodarstwem - pytali się donosach. Ten człowiek nie miał szans, aby po cichu, niepostrzeżenie, zajrzeć do skrytki.
• Dolny Śląsk był bardzo zasobnym rejonem Niemiec. Skarby wciąż mogą kusić...
- To były niesamowicie bogate okolice i praktycznie niezniszczone przez wojnę. Tylko Wrocław był bombardowany jako twierdza, ale i tak, jak weszli Rosjanie, to po ulicach jeździły tramwaje, a w sieci był gaz.
• A zatem gdzieś ten majątek musi być schowany. Czy wciąż coś jeszcze można znaleźć?
- Oczywiście. Ludzie chowali swoje rzeczy w różnych skrytkach. Niemcy myśleli, a wręcz byli przekonani, że wrócą na swoją ojcowiznę w ciągu dwóch, trzech lat, w wyniku wybuchu III Wojny Światowej. Do tej pory udało mi się odkryć ponad 50 poniemieckich skrytek. Znajdowałem w nich się różne rzeczy: lalki, listy, albumy, książeczki oszczędnościowe, banknoty, świadectwa chrztu, porcelanowe zastawy. W tamtym czasie chowano również bardzo dużo ubrań, butów, maszyn do szycia czy pisania, radia, młynki do kawy, całą masę drobnych sprzętów domowych, aparaty fotograficzne, motocykle, motorowery.
Skrytki rzeczywiście są pomysłowe. Nie tylko zakopywano kanki czy gliniane garnki z zawartością, ale ukrywano te przedmioty pod parapetami, w podwójnych stropach, w podłodze. Osobiście wyciągnąłem stary motocykl, rozebrany na części, ze skrytki za kominem.
Są to jednak tylko anonimowe przedmioty. Osobiście mnie najbardziej interesują ludzkie historie. Dlatego, jak odnajduję albumy, zdjęcia czy listy, staram się ustalić właścicieli. Udało mi się to kilkanaście razy. Proszę mi wierzyć, ci ludzie byli niezwykle wzruszeni, gdy po kilkudziesięciu latach wrócił do nich album z zdjęciami najbliższej rodziny.
• Krążą jednak legendy o tzw. złotych strzałach, czyli znaleziskach, mniej lub bardziej przypadkowych, o ogromnej wartości. Czy tak rzeczywiście zdarzało się?
- Jest 1984 rok. Zmieniają rynny przy dawnej willi fabrykanta. Jeden z robotników, drobny pijaczek, znajduje woreczek z biżuterią: diamentowa kolia, złote bransolety z szafirami. Co robi? Przynosi ten skarb do domu, a następnego dnia żona idzie do tkalni udekorowana w diamentową kolię. Kilka godzin później milicja konfiskuje skarb. Takie sytuacje miały miejsce na Dolnym Śląsku.
W poszukiwaniach jednak nie chodzi o skarby, ale o ludzi. Dla wielu Niemców album czy listy są sentymentalnym powrotem do korzeni. Kiedyś widziałem, jak Niemiec wyciągnął ze skrytki narzędzia kowalskie dziadka. Praktycznie bez wartości, ale dla tego człowieka były jak skarb. Osobiście za swój największy sukces oceniam odkrycie krypty z mumią ministra króla Prus Fryderyka Wielkiego, człowieka, który wymyślił maturę.
• Zatem temat jest fascynujący. Co chcecie pokazać w programie „Na tropie złotego pociągu”?
- W programie emitowanym przez Discovery Channel będziemy weryfikować wszystkie fakty i mity, które narosły wokół sprawy zaginięcia tajemniczego składu. Pokażemy sposób myślenia Niemców w obliczu zbliżającej się klęski. Powiążemy Wrocław z bombardowanym Berlinem i kopalnią Merkers w Turyngi, gdzie Amerykanie w kwietniu 1945 roku odkryli potężny depozyt centralnego Banku Rzeszy, a w nim zrabowane przez Niemców skarby i dzieła sztuki. Z kamerami będziemy towarzyszyć badaniom georadarowym na słynnym 65. kilometrze. Odwiedzimy pobliski Zamek Książ. Przedstawimy także punkt widzenia na sprawę Tadeusza Słowikowskiego, ale i też ludzi twardo stąpających po ziemi. Odwiedzimy Góry Sowie i sztolnie walimskie.
Przyjrzymy się również wnikliwym analizom badaczy z Akademii Górniczo-Hutniczej z Krakowa. Towarzyszymy rzekomym znalazcom bez przerwy, nasza kamera filmuje praktycznie każdy ich ruch. Docieramy również do świadków z okresu II Wojny Światowej, którzy byli w tym właśnie gorącym okresie w Zamku Książ bądź jego okolicach.
ŁUKASZ KAZEK
Dolnoślązak urodzony w Wałbrzychu. Wnuczek jednego z pierwszych powojennych osadników w Górach Sowich. Jest jedynym poszukiwaczem, który odnajdując niemieckie depozyty szuka również ich właścicieli i po ponad 70 latach oddaje rodzinne pamiątki w ich ręce.
Mówi się, że Łukasz Kazek robi więcej w stosunkach polsko niemieckich, niż politycy w Bundestagu i w Sejmie. Rozlicza się z trudną historią powojenną swojego dziadka na Ziemiach Odzyskanych.
Współtwórca wielu reportaży dla TVP, TV Sudecka, TVN 24, TVN , Polsat, współpracował przy serialu Bogusława Wołoszańskiego „Skarby III Rzeszy”, a także przy serialu TVN Turbo „Wstęp wzbroniony” oraz dokumencie fabularyzowanym dla TVP „Riese tajemnice wykute w skale”. Obecnie jest jedynym przewodnikiem, który pracował we wszystkich obiektach związanych z II Wojną Światowa i projektem Riese: sztolnie walimskie, podziemne miasto Osówka, kompleks Włodarz, Zamek Grodno, Zamek Książ i Pałac Jedlinka.
Na tropie złotego pociągu to program analizujący wszystkie dotychczas potwierdzone fakty oraz mity, jakie narosły wokół rzekomego odkrycia złotego pociągu. Przewodnikiem widzów jest Łukasz Kazek, eksplorator, odkrywca i jeden z największych znawców tajemnic Dolnego Śląska. Kazek wraz z kamerami Discovery Channel towarzyszył badaczom - Piotrowi Koperowi i Andreasowi Richterowi - w ich badaniach georadarem.
Ekipa filmowa odwiedziła też Zamek Książ i kopalnię soli Merkers w Niemczech, gdzie pod koniec wojny naziści ukryli ogromne ilości złota. Program swoją premierę na Discovery Channel miał wczoraj, a będzie go można zobaczyć 25 marca o godz. 18, 26 marca o godz. 14 i 27 marca o godz. 8 i 18.