Późne popołudnie na przejściu granicznym w Dołhobyczowie. Wraz z zachodzącym słońcem spada temperatura. Ukraińskie matki zakładają kolejną warstwę ubrań na swoje zmęczone dzieci. Same okręcają się kocami. Słychać płacz najmłodszych. Te nieco starsze są niezmordowane. Biegają, grają w piłkę lub inne gry.
Wolontariusze krążą z gorącym bigosem. Była też zupa. Dziś jednak skończyła się szybciej niż wczoraj.
- Ludzi jest więcej, są zmarznięci i zmęczeni – mówi wolontariusz, który kolejny dzień rozdaje posiłki i ciepłą herbatę. – Jak mam na imię? Napisz po prostu „miły facet”.
Podchodzimy do młodej płaczącej matki. Jest wzruszona, a zarazem zatroskana: - Co dalej? Nie wiem. Mąż został w Ukrainie. Walczy! Pięknie nas tu przyjęliście. Tu jest spokojnie – mówi tuląc roczne dziecko.
Wszyscy czekają na transport: jedni na bliskich, inni na straż pożarną, która rozwozi uchodźców do pobliskich punktów recepcyjnych. – Gdzieś zabrakło informacji – mówi wolontariuszka w pomarańczowej kamizelce. – Nie wiem dlaczego wychodzą z przejścia za szlaban. Stąd straż ich nie zabierze, bo już mają zapełnione auta. Moim zadaniem jest zebrać potrzebujących transportu i przeprowadzić z powrotem „za szlaban”. Moje imię? A daj mi spokój, mam masę pracy…
Na granicy o zmroku brakuje głównie koców, czapek i rękawiczek.
W punkcie recepcyjnym gwar. Na łóżkach jedno koło drugiego siedzą dzieci. W kąciku zabaw urzędują najmłodsze pociechy, już najedzone, już zagrzane, bawią się jakby wojna odeszła w niepamięć. Wolontariusze w punkcie nie skarżą się choć – jak mówią - jest dużo więcej ludzi, ale dajemy z siebie wszystko, potrzebujemy jedynie więcej transportu.
W Dołhobyczowie są dwa punkty recepcyjne: w „starym” i „nowym” Gminnym Ośrodku Kultury.