W Towarzystwie Miłośników Astronomii w Puławach mówią o nim tylko dobrze. Ale w końcu oglądają wszechświat przez szkła, które wyszlifował i ofiarował puławskiemu obserwatorium
- W latach pięćdziesiątych, kiedy byłem w szkole, o lornetce można było pomarzyć - wspomina Sławomir Bogusz. - Ale też kiedyś młodzież miała łatwiejszy wybór. Nie było tylu możliwości i rozrywek, takiej oferty, jak dziś.
W latach sześćdziesiątych sam spróbował zrobić lunetę. Mimo że skończył liceum plastyczne w Nałęczowie, jego wiedza matematyczna i fizyczna była coraz głębsza. Miał pasję poznawania i ciekawość świata - zgłębiał tajniki astronomii, czytał, próbował. - Wtedy zdobywałem wiedzę. Dopiero później ją wykorzystywałem.
W jego ręce trafiły książki o tematyce optycznej, wśród nich ta o amatorskim budowaniu teleskopu. I wtedy zaczęło się na serio.
Zawsze szkło
- Najpierw prowadziłem zakład fotograficzny, ale wtedy na wsi nie można było się z tego utrzymać - wspomina. - W stanie wojennym szklarz z Markuszowa poszedł na emeryturę. Pomyślałem sobie - dlaczego nie?
Dziś śmieje się, że do tego nie trzeba było szkół i nauki zawodu. Parę szyb na początku poszło, ale później dawał sobie nieźle radę. Przy szkle został do dziś.
Sięga na półkę po blok szkła nieco większy od cegły.
- Najpierw kupuję szkło optyczne. To przeważnie 5-centymetrowa taśma. Sprawdzam, czy wewnątrz nie ma pęcherzyka, czy jest czyste. Później podsypuję korund, polewam wodą i wycinam krążek w zależności od żądanej średnicy. Trzeba to robić bardzo powoli. Z tego wyciętego walca tnę plastry według obliczeń, a później z nich robię soczewki.
Tysięczna część milimetra
Na środku pracowni stoi dociążony postument. Na jego wierzchołku umocowane jest gniazdo. Tam umieszcza się szklany krążek, z którego powstanie soczewka. Okrągłymi ruchami pociera się go drugim krążkiem szkła.
- To czasochłonne, wymaga cierpliwości - mówi. - 0,9 mm wypukłości robię około 6 godzin.
Nastawia cichutko muzykę Jeana- Michela Jarre'a. Przez niewielkie okno sączy się jesienny ogród, Sławomir Bogusz w skupieniu, cierpliwie szlifuje szkło, na ekranie komputera migają gwiazdy mijane w kosmicznej podróży z prędkością setek lat świetlnych na godzinę.
- Mam satysfakcję, że robię to, co lubię. Szczególnie teraz, na stare lata, kiedy człowiek ma więcej czasu - rzuca.
W latach siedemdziesiątych, kiedy nie miał nawet kalkulatora, obliczenia prowadził na papierze - całe bruliony zapisywał cyframi i wzorami.
- Jak zaszła pomyłka w pierwszym obliczeniu, to błąd się ciągnął do końca. Nie tylko trzeba było potęgować, ale i pierwiastkować, uwzględnić wiele praw fizyki. Jeśli przy pierwszej soczewce pomyliłem się o tysięczną milimetra, błąd przenosił się na następne. A w składzie bywa kilkanaście soczewek.
Obserwatorium
Jeden krążek szlifuje ok. 15 godzin. Musi mieć dokładność tysięcznej milimetra. Jednak końcowym sprawdzianem jest założenie obiektywu do tubusa. Wtedy ostatecznie okazuje się, czy były zachowane wszystkie procedury, czy zgadzają się obliczenia oraz, czy nie zawiodła ręka.
Obok domu zbudował własne, niewielkie obserwatorium. Jak mówi: Z najprostszych materiałów i według własnego pomysłu.
Wewnątrz rozsuwa się dach i przez szczelinę można skierować teleskop w niebo. Cały obiekt kilkoma ruchami klucza obraca się wokół osi.
Ile lat patrzy w gwiazdy? - Czterdzieści, pięćdziesiąt? - mówi, że od zawsze. I że jeden patrzy w górę, bo gdzieś trzeba. Inny, bo ma taką profesję. A on, bo to jego pasja. To, co robi, pozwala mu się do tych gwiazd zbliżyć.