Rozmowa z Dariuszem Michalczewskim, polskim bokserem zawodowym
• Mówi pan, że zarabiał u nas duże pieniądze. To był schyłek komunizmu?
- Wtedy były takie czasy, że zarabiałem bardzo dużo i nie było gdzie tego wydawać. Był taki okres, że z żoną wyciągaliśmy rzeczy z szafy, by tam chować gotówkę, jaką dostawałem za walki w Czarnych Słupsk. Nie było co z tą kasą robić. Jak ją zamieniłem na dolary, a to był 1988 rok, to była inflacja. Szybko nam te pieniądze stopniały i w Niemczech, do których wtedy wyjechałem, musiałem iść na budowę, aby zarabiać na rodzinę. Jednak do dzisiaj wspominam, że te pieniądze w Słupsku były duże. Miałem satysfakcję. To, że leżą w szafie, dawało mi poczucie bezpieczeństwa.
• Mógł pan tapetować banknotami mieszkanie?
• Dostał pan od Czarnych samochód?
• Jeździł pan nim?
- Nie, bo nie miałem prawa jazdy.
• Co się stało z tym samochodem?
• Co pan odpowiedział?
- Nie ma dobrego profesjonalnego boksu bez amatorstwa. Bez sukcesów wśród amatorów rzadko można zostać mistrzem. Nie chodzi tylko o stronę sportową, ale o wychowawczą. O pokorę. Trzeba robić krok po kroku w amatorstwie, tam się przebić, aby być potem kimś w boksie zawodowym. Ja i moja fundacja chcemy skierować negatywną energię dzieci w odpowiednim kierunku. Boks jest taką dyscypliną, która w tym pomaga. Trening jest w niej bardzo ciężki. Jeśli ci chłopcy pójdą na zajęcia na halę, to nie będą potem bić starszych pań przed automatami z pieniędzmi. Oni nie będą mieli siły na to i będą nauczeni, że tych swoich pięści nie mogą używać przeciwko słabszym i takim, co się nie potrafią bronić. Użyją rąk tylko w ringu. Boks i kariera to taka szkoła życia.
Rafał Szymański
Głos Koszaliński