No i skończył się kolejny mundial. O tyle szczególny, że niemiecki (czytaj: dobrze zorganizowany). Poza tym raczej dla koneserów pasjonujących się przesuwaniem formacji po boisku, niż dla zwykłych kibiców liczących na piękną grę i bramki.
Choć Stuttgart to nie Berlin, a złoto to nie brąz, to z trzeciego miejsca, nawet wydawali się być ucieszeni gospodarze. I powinni za to gorąco podziękować arbitrowi, który przepchnął ich w meczu z Argentyną. A reszta? Zgodnie z tradycją rozczarowała Hiszpania, która po raz kolejny udowadnia, że jedyne co ma, to niespełniony potencjał. Przykład Szwajcarów pokazuje, że można nie stracić bramki, by pożegnać się z turniejem, gdy tęgie lanie od Hiszpanów i mizerna gra z Arabią i Tunezją kwalifikuje Ukraińców do ścisłej czołówki.
W Anglii football to sprawa polityczna. W 1996 r. gdy Niemcy wyrzuciły Anglię za burtę wielkiej imprezy Margaret Thacher grzmiała, i nie chodziło jej bynajmniej o piłkę: „To smutne, że Niemcy okazali się lepsi. Pocieszające jest to, że w ich „narodowym sporcie” wygraliśmy z nimi aż dwa razy”. Przed tym mundialem miało być mniej poważnie, premier Tony Blair zapowiedział, że po zdobyciu Pucharu Świata odtańczy przed kamerami taniec robota. Nic z tego, bo złożona z samych gwiazd, dumna reprezentacja Albionu, nie potrafi strzelić bramki inaczej niż po stałym fragmencie gry.
No i kraj, w którym piłka to religia. A wspaniali zawodnicy, nawet gdy zawodzą to chociaż spektakularnie. Zapamiętam smutną twarz wiecznego „wesołka” – Ronaldinho i beczkę z fajerwerkami, którą mieli być „Canarinhos”. I przez chwilę byli. Tyle, że wbrew oczekiwaniom nie eksplodowali w meczu finałowym, bo przykrótki ląt podpalił znacznie wcześniej „fachowiec” – kanonier Henry z Arsenalu. A wszystkiemu winny jest Zinedine Zidane, który poprowadził najbardziej wiekową drużynę tych mistrzostw do pięknego finału.
Jednak najbardziej utkwił mi w pamięci mecz Anglii z Portugalią. Nie ze względu na piękno widowiska, a raczej na nową możliwość stopniowania przymiotnika „głupi”, które po występie pewnej nadziei angielskiej piłki powinno brzmieć: głupi, głupszy... Rooney.