Dokładnie tydzień temu premier zdymisjonował Zytę Gilowską, jedyną świdniczankę w jego rządzie, wobec której rzecznik interesu publicznego wystąpił o lustrację. Od kilku dni politycznym centrum Polski jest Świdnik, gdzie mieszka człowiek, który miał "wrobić” byłą wicepremier.
Kilka godzin później Gilowska zwołała konferencję prasową, na której stanowczo zaprzeczyła, jakoby kiedykolwiek miała współpracować ze Służbą Bezpieczeństwa. - Jeśli coś jest w moich papierach, są to fałszywki - oświadczyła. I dodała, że padła ofiarą "szantażu lustracyjnego” ze strony rzecznika. Wniosek w tej sprawie złożyła w sobotę do prokuratury.
Była wicepremier oddała się do dyspozycji premiera, ten jeszcze w piątek ją zdymisjonował. W sobotę Gilowską w resorcie finansów zastąpił były doradca premiera - Paweł Wojciechowski.
Gilowska wróciła do Świdnika, a tam czekał już na nią tłum dziennikarzy. Połowa przez kilka dni koczowała pod jej domem w jednej części miasta, druga połowa w innej części Świdnika pod domem tajemniczego Witolda W., męża długoletniej przyjaciółki Gilowskiej - Urszuli.
Zdaniem byłej wicepremier to właśnie on stoi za całą aferą. W sobotę Gilowska publicznie apelowała: Urszula, czy ty Boga w sercu nie masz, przecież twój mąż najwyraźniej mnie wrobił w jakąś gigantyczną historię, tak przynajmniej twierdzą faceci od służb. Jeśli nawet nie jest winny, to musi coś wiedzieć. Weź coś powiedz.
Ale przez cały tydzień ani Witold, ani Urszula W. nie byli zbyt rozmowni. - Jestem w kropce, nie mogę nic powiedzieć, bo obowiązuje mnie tajemnica służbowa. Nie wynosiłem żadnych dokumentów. I nie jestem zatrzymany. Pracowałem w kontrwywiadzie i zajmowałem się poważnymi sprawami. Wszystko, co miałem do powiedzenia, powiedziałem już rok temu Instytutowi Pamięci Narodowej - stwierdził tylko w poniedziałek.
Nie powiedział jednak, że w zeszłym roku został prawomocnie skazany na 8,1 tys. zł grzywny przez Sąd Rejonowy w Lublinie za wynoszenie tajnych akt z Urzędu Ochrony Państwa, gdzie służył w latach 90.
W całej sprawie milczą też pracownicy lubelskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, skąd miały wypłynąć kompromitujące Gilowską dokumenty. W grudniu i styczniu 2005/2006 r. w lubelskim archiwum miały zostać odnalezione raporty SB, w których znajdowały się informacje przypisywane tajnemu współpracownikowi "Beata”. Z zapisów ewidencyjnych ma podobno wynikać, że TW "Beata” to Zyta Gilowska.
Jak podała jedna z ogólnopolskich gazet, Gilowska jako TW "Beata” miała przekazywać służbom specjalnym informacje na temat osób, które przyjeżdżały pod koniec lat 80. na letnie kursy w Centrum Języka i Kultury Polskiej na KUL.
- Zyta Gilowska nie prowadziła u nas żadnych zajęć - stwierdził we wtorek na łamach Dziennika Wschodniego Andrzej Jaroszyński, dyrektor centrum w latach 1984-1990. - Nie była pracownikiem ani współpracownikiem naszej letniej szkoły. Nie wiem, skąd pojawiły się takie informacje.
Wątpliwości w sprawie byłej wicepremier jest znacznie więcej. - Nie da się ich wyjaśnić w ciągu dnia albo dwóch, ale jestem pewien, że wkrótce wszystko stanie się jasne - podsumował premier Kazimierz Marcinkiewicz.