Pożar w mieszkaniu na pierwszym wybuchł w nocy z piątku na sobotę. Sąsiedzi do dziś nie mają domofonu i światła na klatkach. W całym bloku unosi się okropny smród spalenizny. Administracja radzi: cierpliwości. I nie zapowiada szybkiego remontu i napraw.
Kiedy straż ugasiła ogień myśleli, że tragedia się zakończyła. Ale to jest dopiero początek kłopotów.
- Od tylu dni nie ma światła na klatkach, a i w mieszkaniach boimy się cokolwiek włączać do prądu, bo nie wiadomo co się może stać. Przecież na całej klatce przewody są poprzepalane. A my nie chcemy kolejnego pożaru - mówi Mieczysław Nowakowski - Już od soboty prosimy, żeby ktoś z administracji bloku zajął się naprawianiem szkód. I jak na razie nic się nie dzieje. Domofonu też nikt nie naprawia.
W najgorszej sytuacji są lokatorzy mieszkań położonych najbliżej wypalonego.
- Mieszkam tuż nad nim - mówi Bogusław Wróbel - Boję, że mi się podłoga zawali. To możliwe, bo przecież w mieszkaniu poniżej spaliła się prawie cała ściana działowa, a nad wejściem porobiły się jakieś wybrzuszenia. Ale kogo to obchodzi?
Wczoraj w domu przy Skłodowskiej zjawiła się komisja z Przedsiębiorstwa Komunalnego Pegimek, administratora budynku. Orzekła, że... klatkę trzeba odmalować.
- Odmalować? - bulwersują się mieszkańcy - Przecież to nic nie pomoże ani na wygląd naszej klatki, ani tym bardziej na ten okropny smród. Na dodatek administracja nie zapowiada, że sytuacja szybko się odmieni.
- Zawiadomiliśmy ubezpieczyciela budynku, ale ta procedura według umowy może potrwać nawet miesiąc - mówi Andrzej Piasecki, prezes zarządu przedsiębiorstwa Pegimek - Staramy się ten czas możliwie skrócić. A poza tym ci ludzie nie pozostali sami. Nasi pracownicy byli na miejscu już o 4 rano w sobotę i pracowali cały dzień.
- Pegimek ma nas w nosie, firma ubezpieczeniowa też - denerwują się - Nikt nawet nas nie poinformował ile jeszcze czasu musimy się męczyć w tym smrodzie. Powiedzieli nam, że drzwi wejściowe sami możemy sobie wymienić. Tyle tylko, że musimy mieć na to swoje pieniądze, bo oni nam je mogą przesłać dopiero za miesiąc.
Nie pomogła też interwencja u władz miasta.
- Udało mi się dostać do burmistrza Jaksona - mówi Mieczysław Nowakowski - Ale sam do nas przyjść nie chciał. Zasłonił się swoimi pracownikami. •