– Ale pamiętajmy, że w tym przypadku gra nie toczy się tylko o Ukrainę, ale o kształt systemu bezpieczeństwa międzynarodowego, w tym sensie Zachód dla własnego dobra i we własnym interesie powinien pozostać nieugięty – ROZMOWA z dr Jakubem Olchowskim, politologiem z Katedry Bezpieczeństwa Międzynarodowego UMCS i Instytutu Europy Środkowej
- Od tygodni obserwujemy napiętą sytuację na Ukrainie. W ostatnich dniach docierają do nas kolejne informacje od zapowiadanej przez brytyjskie media inwazji, do której miało dojść w środę, przez zapowiedzi wycofania rosyjskich wojsk z ukraińskiej granicy po ostatnie doniesienia o tym, że zostały tam wysłane dodatkowe siły. W co gra Władimir Putin?
– Przede wszystkim gra o własną pozycję i reputację. I będzie o to grał nadal. Po pierwsze, chodzi mu o utrzymanie presji na Zachód po to, żeby realizować swoje cele strategiczne. Mam tu na myśli przywrócenie Rosji statusu mocarstwa, z którym liczy się cały świat. To jest także personalna ambicja Władimira Putina.
Do tego dochodzi nacisk na Ukrainę i dążenie do tego, żeby dzięki różnym formom presji, nie tylko tej militarnej, zmusić ją do porzucenia prozachodniego kursu i powrócenia do rosyjskiej strefy wpływów. W logice Kremla każde mocarstwo musi mieć wyłączną strefę wpływów i ta rosyjska bez Ukrainy jest niekompletna i nie pozwoli na realizację mocarstwowych ambicji.
- Co w takim razie Rosji i Putinowi dają dotychczasowe działania?
– Na razie dają niewiele i przypuszczam, ze Rosjanie są tym nieco zaskoczeni. Rosja wielokrotnie stosowała taktykę eskalacji i deeskalacji, kreowania różnego rodzaju kryzysów międzynarodowych, w których rozwiązywaniu później oferowała pomoc.
Tym razem okazało się, że ku zaskoczeniu rosyjskich elit Zachód się nie ugiął i jest dość zjednoczony. Oczywiście, zachodnie państwa prezentują różne stanowiska, ale jednak ta reakcja okazała się nadspodziewanie stanowcza. Rosjanie więc jak do tej pory ugrali niewiele i jest to dla nich sytuacja dość trudna. To, co im się udało – trochę na marginesie wydarzeń na Ukrainie – to praktyczne podporządkowanie sobie Białorusi.
Można to uznać za sukces, natomiast w sensie strategicznym Rosja zyskała niewiele poza tym, że znów są na nią zwrócone oczy całego świata. Festiwal dyplomatyczny, jaki obserwujemy w ostatnim czasie jest mimo wszystko sygnałem, że Rosja wróciła do gry.
- Czy Zachód pozostanie nieugięty w kwestii ewentualnych sankcji czy dalszego dążenia do przystąpienia Ukrainy do NATO?
– Oby tak było, choć to trudno przewidzieć. Trzeba podkreślić, że Zachód nie jest jednolity, to kilkadziesiąt państw, które mają przeróżne własne interesy i zwykle to ich pilnują w pierwszej kolejności. Ale pamiętajmy, że w tym przypadku gra nie toczy się tylko o Ukrainę, ale o kształt systemu bezpieczeństwa międzynarodowego, w tym sensie Zachód dla własnego dobra i we własnym interesie powinien pozostać nieugięty.
- Wspomniał pan, że Zachód nie jest jednolity. Mamy chociażby Węgry czy Słowację, które wydają się prezentować inne stanowisko w kontekście konfliktu ukraińskiego. Polska w tej kwestii stoi w jednym szeregu z Francją czy Niemcami...
– Polska pozostaje w jednolitym froncie przeciwko agresywnym zapędom Rosji i to nie jest zaskakujące. Powstrzymanie rosyjskich działań zmierzających do destabilizacji bezpieczeństwa europejskiego jest w naszym interesie. Destabilizacja Ukrainy jest niebezpieczeństwem także dla Polski.
- Jakiego rozwoju wydarzeń możemy się więc spodziewać?
– Moim zdaniem prezydent Putin musi wykonać jakiś ruch. Nie może tak po prostu wycofać wojsk i wrócić do poprzedniego stanu rzeczy, bo to jest już zwyczajnie niemożliwe.
Po pierwsze, bardzo ucierpiałaby na tym jego reputacja. I to nie tyle w oczach Zachodu, co w kraju i w relacjach wewnętrznych. Rosyjskie elity w takiego sytuacji mogłyby uznać go za przywódcę słabego i nie wiadomo, jakby mogłoby to się dla niego skończyć. Poza tym, gdyby Rosja w tej chwili się wycofała, okazałoby się, że presja militarna jako instrument realizacji celów polityki zagranicznej jest nieskuteczna. To też skomplikowałyby strategiczną rozgrywkę prowadzoną przez Rosjan na poziomie globalnym.
Przypuszczam więc, że coś zrobią i takie docierają do nas doniesienia. Uważam jednak, że jeśli coś się wydarzy, to najpewniej w Donbasie. Prawdopodobieństwo inwazji na terytorium Ukrainy wydaje się być niewielkie. To nikomu by się nie opłacało i nikt tego nie chce, Rosja także. Natomiast jakieś działania musi podjąć, żeby w tej sytuacji po prostu zachować twarz.
Przekaz będzie przy tym taki – co obserwujemy już od dłuższego czasu – że wszystkiemu winni są Zachód, NATO i Amerykanie. I jeśli do jakiejś konfrontacji zbrojnej dojdzie, to zapewne w wyniku prowokacji. Już teraz zresztą Rosjanie prowadzą narrację, że wokół Donbasu Ukraińcy zaczęli prowadzić działania militarne. Niewykluczone, że jest to wstęp do prowokacji, która da Rosji pretekst do interwencji.
- W Polsce, także w województwie lubelskim, trwają przygotowania do przyjęcia ewentualnej fali uchodźców z Ukrainy. Czy jest konieczność przygotowywania się na taki wariant?
– Zawsze trzeba się przygotowywać na różne scenariusze, w myśl zasady „przezorny zawsze ubezpieczony”. Ale nie panikujmy i nie oczekujmy napływu milionów uchodźców i kryzysu humanitarnego. Sami Ukraińcy zresztą nie popadają w panikę, my też nie powinniśmy.