Wiosną nie będzie ani polskich warzyw, ani sadzonek. A jeśli nawet, to na pewno mniej i droższe niż wcześniej. Spora część ogrodników w naszym regionie zamyka szklarnie, bo nie stać ich na to, żeby je ogrzać zimą.
Rafał Kargol prowadzi w Steniatynie (gm. Łaszczów) gospodarstwo rolne i ogrodnicze. Przejął je jakieś 20 lat temu po rodzicach. Kiedy oni zaczynali w 1977 roku mieli szklarnię o pow. 2 tys. metrów kwadratowych. On to latami modernizował, rozwijał, rozbudowywał. Teraz ma pod szkłem jakieś 14 tys.mkw. Rodzice uprawiali ogórki i pomidory, później także kwiaty, on kilka lat temu wszedł też w rozsady różnych warzyw gruntowych, z czasem wyspecjalizował się w ogórkach.
– Ogrodnictwo zawsze było trudnym kierunkiem, ale dało się funkcjonować i osiągać zyski, które pozwalały na rozwój – wspomina gospodarz.
Ale do czasu. W tym roku nastąpił krach. Wybuchła wojna w Ukrainie. Wstrzymano eksport węgla ze Wschodu, w polskich kopalniach stał się niedostępny dla indywidualnych odbiorców. Opału najpierw tygodniami w ogóle nie było, a potem jego ceny zaczęły lawinowo rosnąć, już u pośredników.
Kargol ogrzewał swoje szklarnie miałem węglowym. – W poprzednim sezonie płaciłem 200-300 złotych za tonę, teraz dobrze byłoby wydać 1500. A ja na sezon potrzebuję jakichś 600-700 ton – wylicza.
Dlatego ostatnie ogórki sprzedał w październiku i szklarnię zamknął. Normalnie mógłby ją utrzymywać jeszcze nawet do początku grudnia i do tego momentu sprzedawać swoje warzywa, ale po prostu się nie opłacało. Zimą z reguły siał nasiona, żeby wiosną były rozsady na sprzedaż i na własne uprawy. Ale ich nie będzie. Bo rośliny potrzebują ciepła, a jego na to nie stać. Mógłby zainwestować w kilkukrotnie droższy opał, ale wtedy, żeby wyjść na swoje, musiałby znacząco podnieść ceny.
– A to się mija z celem. Kto mi kupi ogórki za 20 albo 30 złotych za kilogram? – pyta retorycznie.
Dlatego zimę przeczeka. Nie da też w tym czasie zarobić kilkunastu osobom, które co roku zatrudniał. Weźmie się za sadzonki, jak zrobi się cieplej. – To sprawi, że zbiory będą o kilka miesięcy opóźnione, a ja stracę w tym czasie odbiorców, bo przejmą ich dostawcy z innych krajów Europy. Nie wiem, czy to da się nadrobić – martwi się Rafał Kargol. Mówi, że w bardzo podobnej sytuacji są też jego koledzy po fachu.
Paweł Wiciński uprawia pomidory. Jedno 1,5-hektarowe gospodarstwo ogrzewane gazem ma w Jastkowie pod Lublinem, drugie, większe, ogrzewane miałem węglowym w Kawce. Z tym pierwszym pociągnie do końca roku, bo ma jeszcze dwuletni kontrakt i za gaz płaci 100 zł za MWh, ale też zapowiedź wzrostu stawki od 1 stycznia do... 1 tys. zł.
– Płakać się chce. Co mam powiedzieć – kwituje ogrodnik.
Na drugie gospodarstwo wziął potężny kredyt (raty z powodu inflacji wzrosły), dlatego zamknięcie tej 2-hektarowej szklarni nie wchodzi w rachubę. Musi jakoś to ciągnąć. Zgromadził zapas opału na ok. półtora miesiąca. – Skupowałem od wiosny, najpierw po 800 złotych za tonę, później już trzeba było płacić 1,5 tys. – opowiada Wiciński.
Skorzystał też z uruchomionego przez rząd programu i złożył wniosek o tańszy opał z Polskiej Grupy Górniczej. Nie wie, kiedy będzie mógł kupić miał preferencyjnie, gdzie i za ile ostatecznie. – Mój wniosek miał numer 10 tys. 800. Nie mam pojęcia, w jakiej kolejności będą realizowane. Cała moja rodzina z tych dwóch szklarni żyła. Spróbujemy się utrzymać z jednej – podsumowuje Paweł Wiciński.