Tragedia dzieci Zamojszczyzny zaczęła się 27 listopada 1942 r. o świcie. - Wcześniej, wiosną, Niemcy robili spis ludności - wspomina Jadwiga Kropornicka z Sadów. Miała wtedy 10 lat. Nie wiedziała, że już wtedy Niemcy segregowali mieszkańców, decydując jaki dalszy los ich spotka: kogo do obozu zagłady, kogo do Berlina, a kogo na służbę u niemieckich osadników. Listopadową nocą Niemcy otoczyli wieś Sady, Skierbieszów i Zawodę.
Kolbami w drzwi
- Było jeszcze ciemno. Ojciec wyszedł na dwór, wraca i mówi, że coś niedobrego się dzieje, bo jesteśmy otoczeni przez Niemców. Matka zaczęła nas ubierać. Posłyszeliśmy, jak podjeżdżają furmanki. Niemcy stukali kolbami w drzwi i kazali wychodzić. Matka chwyciła obraz Matki Boskiej i pierzynę. To wszystko, co zdążyliśmy zabrać. Padał śnieg z deszczem. Upychali nas na furmanki i polnymi drogami, przez Huszczkę, powieźli do Zamościa. Tą drogą wieźli w tym czasie swoich osadników na nasze gospodarstwa - wspomina Aniela Petz ze Skierbieszowa. Kiedy furmanki z Sadów jechały przez Skierbieszów, na placu szkolnym tłoczyli się kolejni wysiedleńcy.
Furmanką do obozu
Nazajutrz wieczorem wszyscy dotarli do obozu w Zamościu. - Obóz był w miejscu dzisiejszej "budowlanki” - opowiada Jadwiga Kropornicka z Sadów. - Wcześniej był to obóz jeńców sowieckich. Została po nich starta słoma i wszy. Nas tam wyładowali. Na drugi dzień zrobili apel i podzielili wszystkich według przeznaczenia. Moich rodziców zabrali do "czternastki”. Byli przeznaczeni do Niemiec. Ja sama zostałam... (pani Jadwiga nie może powstrzymać łez, kiedy wspomina tamten dzień).
Rozpacz i śmierć
Potem była rozpacz i śmierć. Dzieci, zwożone z całej Zamojszczyzny, umierały. - Furman obozowy, Czarnecki zbierał zmarłych jak śmieci i wywoził na cmentarz w Zamościu - opowiada kobieta. Wkrótce, wraz z innymi dziećmi, trafiła do wagonu na stacji wojskowej w Zamościu. Dostali tam chleb ze słodką marmoladą, ale nic do picia. - Padaliśmy z pragnienia - opowiada Kropornicka. - W ubikacji wagonu szyby były zamarznięte, więc lizałyśmy z koleżanką ten lód, żeby ugasić pragnienie. Nasz wagon trafił po kilku dniach do Pilawy. Umieścili nas w szkole. Ludzie przynieśli nam kawy do picia i jedzenie. Następnego dnia rozwieźli nas furmankami do gospodarzy.
Trudne powroty
Część dzieci wróciła na Zamojszczyznę już w 1943 r. Ze świerzbem, czyrakami, dyzenterią i wszami. Część odnaleźli krewni. Zofia Kubina została w Pilawie do końca wojny. - Chodziliśmy tam żebrać. Ludzie dali czasem kartofla. Sami byli biedni. Ja zachorowałam na nerki. Byłam cała spuchnięta. Zaopiekowała się mną miejscowa położna. Woskowa się nazywała. Ona uratowała mnie od śmierci - wspomina kobieta. - Pod Warszawą ludzie nas wykupili z wagonu i pozabierali do domów - opowiada swoją historię Adela Mazurkiewicz z Zawody.Zebrali się wczoraj w domu Anieli Petzowej w Skierbieszowie, by opowiedzieć nam swoje losy: tułaczkę dzieci przeznaczonych na zagładę. Większość ich bliskich zginęła w obozach koncentracyjnych. Oni przeżyli, by zapisać karty historii. W sobotę ich imieniem nazwano Gimnazjum w Skierbieszowie. Szkołę zbudowano na placu, na którym 27 listopada 1942 r. spędzono wysiedlaną ludność.