Wołyniacy nie mają żalu do prezydenta, że uczestniczył w obchodach wielkiego głodu na Ukrainie. Ale mają mu za złe, że nie pojawił się w stolicy na uroczystościach 65 rocznicy rzezi wołyńskiej.
- Robi uniki, jakby wstydził się uczcić tysiące rodaków wyrżniętych przez ukraińskich bandytów.
Kalinowska nie miałaby nic przeciwko udziałowi prezydenta w obchodach, gdyby nie sposób, w jaki w lipcu potraktował 65 rocznicę tragedii polskiego Wołynia. - Lech Kaczyński wycofał się wówczas z patronatu, a do uczestników obchodów wysłał list, w którym ani razu nie padło słowo "ludobójstwo”. A przecież ktoś wymordował ponad 100 tys. Polaków! - podnosi Kalinowska.
- Poczuliśmy się jakby ktoś nam dał w twarz. Zamiast być z nami, prezydent pojechał do Sopotu na festiwal kultury ukraińskiej. My opłakiwaliśmy najbliższych, a Ukraińcy się weselili - wspomina Zygmunt Mogiła-Lisowski, prezes Towarzystwa Miłośników Wołynia i Polesia.
Ale zaznacza: Podczas wielkiego głodu na Ukrainie zginęło 1,5 mln Polaków, głównie z Żytomierszczyzny, dlatego decyzja prezydenta o podróży do Kijowie była słuszna.
Środowiska kresowe mają za złe prezydentowi, że w imię poprawności politycznej zapomina o zamordowanych rodakach. - Polski cmentarz w Poryciu udało mi się uporządkować za rządów prezydentów Kuczmy i Kwaśniewskiego. Teraz byłoby to niemożliwe - macha ręką Stanisław Filipowicz z Zamościa, któremu upowcy zabili matkę, dwie siostry i siostrzenicę.
W latach 90. na katolickim cmentarzu w Poryciu było wysypisko śmieci, pasły się krowy, rozpoczęto budowę młyna. Dziś teren jest uporządkowany i ogrodzony, a na szczątkach zamordowanych Polaków stoją trzy wielkie krzyże.