Chaos organizacyjny, problemy z tłumaczem i sprzętem diagnostycznym. Szpital dziecięcy w Lublinie przyjmuje coraz więcej małych pacjentów z Ukrainy, a lekarze skarżą się, że nie działa to tak, jak powinno.
– Trafia do nas kilkunastomiesięczny chłopczyk, pacjent neurochirurgiczny, guz mózgu, stan ciężki. Lekarze dowiadują się w ostatniej chwili, że jest już transportowany śmigłowcem, gdy tymczasem w naszym szpitalu nie ma neurochirurgów – opowiada nam anonimowo lekarz z Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Lublinie.
Jego zdaniem dziecko powinno od razu trafić do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie, gdzie zająłby się nim odpowiedni specjalista. – A tak na lekarzu dyżurnym spoczywa cała logistyka. Trzeba zabezpieczyć pacjenta, a do dyspozycji mamy dokumentację medyczną wyłącznie w języku ukraińskim – dodaje nasz rozmówca.
Bo dokumenty po ukraińsku
Dyrekcja tłumaczy, że szpital dowiedział się o przywiezieniu dzieci z Ukrainy dzień wcześniej – z NFZ. W ciągu doby zmieniały się jednak informacje o ich stanie zdrowia. Z trojga dzieci, które trafiły do Lublina, dwoje zostało potem przewiezionych do Kliniki Neurochirurgii Dziecięcej Centrum Zdrowia Dziecka.
– Niepełna dokumentacja medyczna przekazana wcześniej oraz karty informacyjne w języku ukraińskim dostępne w momencie przyjazdu dzieci były istotnym utrudnieniem – przyznaje Agnieszka Osińska, rzeczniczka USD. Dodaje, że szpital był przy tym w stałym kontakcie z NFZ i Urzędem Wojewódzkim. – Przekazaliśmy, że w takich przypadkach konieczny jest wcześniejszy dostęp do dokumentacji medycznej, aby możliwe było np. zaplanowanie bezpośredniego transportu pacjenta do miejsca docelowego – dodaje rzeczniczka.
Lekarze skarżą się, że w szpitalu nie ma na stałe tłumacza, a pacjentów z Ukrainy jest coraz więcej. – Mamy co prawda kontakty do osób, które zadeklarowały pomoc szpitalowi w tym zakresie, ale my potrzebujemy tłumacza cały czas na miejscu, w razie nagłych sytuacji. Spodziewamy się, że takich przypadków będzie coraz więcej – zaznacza jeden z naszych rozmówców. Potwierdzają to szpitalne statystyki.
Liczba porad udzielanych w SOR, w związku z falą uchodźców, zwiększyła się o 15-25 dziennie.
– Nie może być tak, że lekarz zajmuje się tłumaczeniem na własną rękę, jednocześnie wydzwaniając do ośrodka, do którego od razu powinien trafić pacjent. Powinniśmy się zajmować tylko kwestiami medycznymi – nie kryją irytacji lekarze.
Pomagają wolontariusze
Dyrekcja twierdzi, że ukraińskim posługuje się trzech pracowników szpitala, a do dyspozycji cały czas są wolontariusze, którzy zajmują się tłumaczeniami. Na SOR ma być też zatrudniony pediatra z Ukrainy.
– Nie mieliśmy żadnego spotkania z dyrekcją szpitala na temat organizacji przyjęć i opieki nad ukraińskimi pacjentami. Mimo że od razu było wiadomo, że to właśnie do nas będą trafiły dzieci z ciężkimi chorobami, a także ranne. Jesteśmy przecież jedynym w regionie szpitalem specjalistycznym – skarży się inny lekarz ze szpitala dziecięcego.
Zaznacza, że medycy są zostawieni sami sobie i wszystkie problemy muszą rozwiązywać na własną rękę. – Przy takim chaosie organizacyjnym trudno mi sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało po planowany przeniesieniu części oddziałów naszego szpitala na al. Kraśnicką w związku z trwającym remontem – nie kryje obaw nasz rozmówca.
Jakby tego było mało, przez blisko tydzień nie działał tomograf. – To absurd. Jesteśmy centrum urazowym, a nie mieliśmy sprawnego tomografu. Musieliśmy wozić naszych pacjentów do SPSK4. Może się wydawać, że to żaden problem, bo szpitale są obok siebie, ale to nie takie proste – tłumaczy jeden z medyków. – Trzeba zgrać transport pacjenta z naszego szpitala i lekarza w SPSK4, który takie badanie wykona. Ponadto małym dzieciom wykonuje się tomograf w znieczuleniu, trzeba więc jeszcze zorganizować anestezjologa. To wszystko oczywiście załatwia lekarz, który zajmuje się konkretnym pacjentem.
– Naprawa trwała kilka dni z powodu konieczności sprowadzenia uszkodzonego elementu z zagranicy. Badania były wykonywane, chociaż było to trudniejsze logistycznie – przyznaje rzeczniczka szpitala.