Kiedyś napisałem chyba najgłupszą polską książkę. O dziwo w ciągu trzech miesięcy sprzedała się
w 10 tys. egzemplarzy
do księgarń, to antidotum
na starzenie.
- To kawałek naszej rzeczywistości, którą w jakiś sposób zresztą staram się przepowiadać w swoich książkach. Lubię pod różnymi maskami pokazać ten puls, tętno świata, w którym obecnie żyją ludzie. W tym przypadku chorą tęsknotę za pięknem. To dramat naszych czasów. Człowiek za wszelką cenę chce być doskonały, zapomnieć o chorobach, o śmierci... Społeczeństwa są wręcz wkurzone na śmierć. I zaczyna się walka na śmierć i życie. Ile trzeba poświęcić, ile zapłacić, ile stracić, żeby przechytrzyć naturę? Okazuje się, że wszystko. Wkracza w to telewizja o masowej sile rażenia: ma być fajnie, kolorowo, beztrosko. Piękno stało się najważniejszą wartością w życiu.
- To naturalne. Gdyby moje bohaterki były brzydkie, czytelnik czułby dyskomfort. Wybieram te elementy z rzeczywistości, które są pociągające. Wiadomo że lepsze jest ładniejsze od brzydkiego, zgrabne od grubego, a pachnące od śmierdzącego. Ja nie definiuję tego piękna. Daję możliwość wyobrażenia go sobie wedle własnego uznania.
• Ale równocześnie ostrzega pan: Piękno jest niebezpieczne.
- Ja ostrzegam raczej przed zagrożeniem, jakim jest głód piękna i przed możliwościami, które mamy, żeby czyimś kosztem osiągnąć ideał. Kto nam zaręczy, że za kilka lat komuś nie spodoba się twarz kogoś innego i nie zapragnie jej mieć? Za każdą cenę, nawet czyjegoś życia. Ja właśnie o tym piszę. Może w pewnym uproszczeniu, w sensacyjnej formie, ale myślę, że warto to robić.
• Zdradźmy więc, co się dzieje w pana najnowszej powieści.
- Tyle, oczywiście, ile możemy, bo cała istota "Ryzykownego pomysłu” zamyka się w jego suspensie. Wytrawny scenarzysta i reporter telewizyjny wraca do domu i odsłuchuje nagranie na sekretarce: jakaś pani mówi, że musi zniknąć, i dlatego idzie skorzystać z guamu. Dziwne? Dziwne. Dlatego zaintrygowany mężczyzna podejmuje trop. I trafia do gabinetu kosmetycznego, z którego w dziwnych okolicznościach znikają ludzie. Wierzę, że to wciągająca historia.
• Na granicy fantazji i rzeczywistości. To chyba zresztą pana ulubiona formuła? Plus rodzaj zgrywy, a nawet beczki śmiechu, jak choćby w "Telemaniaku”.
- "Telemaniak” to mój debiut książkowy. Wydałem tę książkę w 1989 roku, a napisałem wcześniej, gdy skończyłem studia i nie mogłem dostać pracy. To był odruch wściekłości, niemocy na to, co mnie otaczało. Zamknąłem te uczucia w energii głupoty i geniuszu, jaka niewątpliwie jest w Słowianach. Dzisiaj myślę, że chyba napisałem najgłupszą polską książkę. O dziwo w ciągu trzech miesięcy sprzedała się w 10 tys. egzemplarzy.
• Na czym polega jej fenomen?
- Na tym, że jest to książka napisana bez zahamować i intelektualnego sztafarzu. To taki fajerwerk sowizdrzalskiej wesołości, który, jak się okazało, spotkał się ze znakomitym odbiorem. Podobno ludzie czytają tę książkę na chandrę, kłopoty, albo dzieciom przed snem.
• Ma pan na swoim koncie książki, których się pan wstydzi?
- Nie, na pewno nie.
• To dlaczego wydawał pan również pod pseudonimem?
- Z szacunku dla nauki. Jestem przecież nauczycielem akademickim. Wówczas, na początku lat 90., pisałem doktorat, a literatura sensacyjna i nauka to dwa przeciwległe bieguny. Ktoś mógłby to opatrznie zrozumieć i ocenić. Dlatego wolałem się schować za pseudonimem.
• Przypuszczam, że najwięcej pan zarobił na literaturze fantasy?
- Chyba tak. Na "Prawie śmierci”. To twarda fantasy, że tak powiem.
• Pełna potworów, krwi, okrucieństwa...
- Bo to wycieczka w stronę młodzieńczej, nieokiełznanej, wyobraźni. Zszedłem po prostu na poziom chłopięctwa. Może warto przy okazji zapytać: Czy prawdziwa historia jest mniej krwawa?
• To był kaprys, czy może czuł pan, że można na tym zarobić?
- To była raczej zabawa konwencją. Dobra zabawa. Ja mam naturę poszukiwacza i lubię iść drogą eksperymentu. Dlatego piszę literaturę zarówno poważną, jak i popularną.
• W jednej, jak i drugiej bawi się pan rzeczywistością, swoimi bohaterami, słowem. W pana książkach wiele się dzieje, ale raczej bez epatowania tzw. głębią psychologiczną.
To zamierzone?
- Moją rolą jest zaciekawić, rozbawić, odprężyć, a nie zanudzić. Bez wymądrzania się, psychologizowania, pretensji intelektualnych. Polska literatura często przesiąknięta jest nadmiarem psychologii, która nic do książek nie wnosi. Dlatego nie liczy się na świecie, nie jest masowo czytana. Nie chcę męczyć czytelników.
• Pana książki to trochę taki szybki, sensacyjny film?
- Mam nadzieje, że dobry... Według mnie to, wbrew pozorom, znacznie trudniejsza sztuka niż napisanie powieści psychologicznej. Dam przykład. Załóżmy, że oto jestem pani przewodnikiem pisarstwa. Chcę, żeby pani szybko napisała powieść mieszczącą się w marginesie drukowalności. Wprowadzam panią do biblioteki. Ściana książek. A my przecież nie będziemy się wysilać, tracić czasu. Poza tym, chcemy jako pisarze wypaść mądrze. Bierzemy pierwszą z brzegu pozycję. Trafił nam się przewodnik chociażby po Brazylii. I czytamy pierwsze lepsze zdanie. Inspiruje się pani tym zdaniem niejako programowo i pisze na przykład: "Amazonka, jestem szczęśliwa, daleka od cywilizacji, tam czuję się martwa, tutaj odżywam”. Podretuszować to trochę i już mamy kawałek literatury psychologicznej. Proste?
• Mamy takich pisarzy?
- Oczywiście. Mamy też naprawdę dobrych pisarzy, których książki potrafią mnie znudzić. Lubię za to czytać Kossakowską, Grzędowicza, Sapkowskiego. Chętnie wracam do Tyrmanda, sięgam do Puzo, Suskinda, Gerritsen, Folco, Manna czy Showa. Do wybitnej literatury fabularnej. Dla mnie liczy się umiejętność opowiadania bajek, mitów, dramaturgia zdarzeń, a na drugim planie dopiero doceniam wyłącznie wartości psychologiczne, estetyzację czy popisy formalne. Szanuje jednak inne zdania i pisarski smak. Dzięki temu jest ciekawiej.
• Marzy się panu nagroda literacka Nike?
- Pewnie, że mi się marzy... Ale jeszcze bardziej 100 tys. sprzedanych książek. To dziś prawdziwa miara sukcesu dobrej książki.