Tak powiedział jeden z Niemców. Ale drugi zaraz go poprawił: – Kurę to się przynajmniej zabije i zje. Wy jesteście jak szczury. Te słowa do tej pory tną serce jak nóż.
10 minut
Tego dnia padał śnieg z deszczem. – Rodzice obudzili się zaniepokojeni szumem samochodów, który dochodził od "szparowej góry” – wspomina 80-letnia Marianna Szewera. Niemcy obstawili Skierbieszów.
– Chodzili od mieszkania do mieszkania i walili kolbami do drzwi – opowiada pani Marianna. Pomagali im volkdeutsche. Domownicy mieli od 5 do 10 minut na opuszczenie posesji. Mogli ze sobą wziąć tylko to, co dało się radę udźwignąć. – Gdy mama wróciła po jeszcze jedną pierzynę, volkdeutsche ją wygonił – wspomina nasza rozmówczyni.
50 milionów
Po przyłączeniu do III Rzeszy zachodnich i północnych województw polskich z pozostałych terenów utworzono tzw. Generalną Gubernię jako "czasowy rezerwat” dla ludności polskiej.
Niemcy liczyły na wygranie wojny ze Stalinem, dlatego w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy opracowany został plan wysiedlenia na Syberię 50 milionów Słowian: Polaków, Rosjan, Ukraińców. Białorusinów i Czechów celem utworzenia na terenie podbitych krajów obszarów kolonizacyjnych dla Niemców. Pierwsi mieli być wywiezieni Polacy.
W lipcu 1941 r. przybył do Zamościa szef SS, Heinrich Himmler, wydając polecenie utworzenia tu niemieckiego okręgu osiedleńczego. Głównym jego ośrodkiem miał być Zamość, nazwany Himmlerstadt.
W listopadzie 1941 r. wysiedlono w powiecie zamojskim 7 wsi: Huszczka Duża, Huszczka Mała, Podpuszczka, Wysokie, Białobrzegi, Bortatycze i Kolonia Udrycze. Ponad 2 tys. mieszkańców umieszczono przejściowo w zamojskich koszarach, a później przewieziono do wsi w gminie Dubienka. W ich gospodarstwach osadzono volksdeutschów z Besarabii. To była dopiero przygrywka.
Segregacja
Prawdziwa akcja wysiedleńcza rozpoczęła się 28 listopada 1942 r. o godz. 3 nad ranem. Od tego dnia przez 3 miesiące wysiedlono 117 wsi z powiatów zamojskiego, tomaszowskiego i hrubieszowskiego. Wśród dzikich wrzasków bito ludzi, kopano i szczuto psami. Na plac zbiórki musieli wyjść wszyscy.
Punktem zbornym wysiedlonych mieszkańców Skierbieszowa był plac pod miejscową szkołą. – Wyczytano kilka rodzin, które zostały w szkole, bo miały pracować u Niemców, pozostałych załadowali na furmanki i powieźli do Zamościa – opowiada Szewerowa.
– Ale nie pojechaliśmy główną drogą, gdyż tamtędy jechali już nasiedleńcy. Nas wieźli przez cały dzień przez Huszczkę, Pańską Dolinę i Udrycze.
Gdy dojechali do bramy obozu przy ul. Piłsudskiego, najstarszemu bratu, Marianowi, udało się wmieszać w tłum i uciec. Na miejscu rozpoczęła się segregacja: oddzielano dzieci od matek, maltretowano rodziców, którzy nie chcieli rozstać się z brutalnie wydzieranymi pociechami.
Cud
Osadzona w zamojskim obozie ludność miała być segregowana według określonych kryteriów. Do I i II grupy zaliczano głównie dzieci o nordyckich cechach rasowych. Po przewiezieniu do Rzeszy miały być zniemczone.
Polacy zaszeregowani do III grupy przeznaczeni byli do pracy przymusowej w Niemczech lub do pracy w miejscowościach nasiedlonych Niemcami. Resztę, ludzi starych i dzieci, rozsyłano po wioskach polskich. Osoby i rodziny zaliczone do grupy IV miały być kierowane do obozu w Oświęcimiu.
– Moją rodzinę przydzielono na komisji lekarskiej do Rzeszy – wspomina nasza bohaterka.
Na drugi dzień znowu zostali wezwani. – I to był chyba cud, bo w tej komisji zasiadał lekarz ze Skierbieszowa, który razem z nami był wysiedlony – opowiada pani Marianna.
– Nazywał się Józef Rębacz. Nie wiem jak to się stało, ale to chyba jemu zawdzięczamy, że nie wysłali nas do Rzeszy, tylko przydzielili do baraku nr 11, gdzie były dzieci i starcy.
15 deko pleśni
Na wywiezienie wysiedleni czekali od kilku do kilkunastu tygodni w strasznych warunkach. Nie było mowy o higienie osobistej, latryny stanowiły źródło zarazy, a brud i choroby dziesiątkowały dzieci.
Baraki były zbudowane z cieniutkich desek, w środku – oprócz wysiedleńców i żerujących na nich wszy – znajdowały się tylko prycze. Całodzienne wyżywienie: zupa z brukwi albo zmarzniętych ziemniaków, 15 dkg spleśniałego chleba i pół litra gorzkiej kawy.
W połowie grudnia rodzina pani Marianny została wyczytana i odwieziona na stację kolejową w Zamościu. Tam z zamieszania skorzystał brat Władysław. Uciekł. Marianna z rodzicami i bratem Józefem ruszyła w stronę Warszawy.
– Wagony były różne: towarowe, bydlęce, osobowe. Jechaliśmy bez jedzenia i picia całą noc i cały dzień. W Siedlcach Niemcy wyrzucili z wagonów około 40 martwych dzieci, bo był straszny mróz. Dopiero następnej nocy dojechaliśmy do Sobolewa, a stamtąd trafiliśmy do Żelechowa koło Garwolina. Rano przychodzili ludzie i zabierali dzieci do domów, żeby je nakarmić. Mnie też zabrała jedna pani. Te, których nie mogli zabrać, kierowane były do tak zwanej ochronki, gdzie zaopiekowały się nimi siostry zakonne.
Ostatnia kula
Jej rodzina dostała pożydowskie mieszkanie. W Żelechowie dotrwali do końca wojny. Po powrocie do Skierbieszowa zastali zgliszcza.
– Z naszego dobytku został tylko dach ze stodoły na słupach – wspomina pani Marianna. – Całe lato tam spędziliśmy. Na zimę spaliśmy w niemieckim domu zbudowanym przez nasiedleńców z dwóch innych: naszego i sąsiada. Podłogi ani okien nie było. W pokoju z kuchnią musiało się zmieścicć11 osób.
Trzy miesiące po powrocie w rodzinne strony od kul polskiego milicjanta zginął brat pani Marianny. Chodzi o Władysława, który po ucieczce z transportu działał w AK.