Wystarczyła jedna noc, by goście zamienili stylowy dworek w pobojowisko. Otwierali gaśnice, rozrzucali śmieci, wdeptywali jedzenie w podłogę. Nie przepuścili nawet roślinom.
- Udostępniliśmy gościom pomieszczenia w idealnym porządku - łapie się za głowę Andrzej Armaciński, właściciel pensjonatu. - To, co zastaliśmy po wyjeździe tej grupy… Nawet nie wiem, jak to nazwać.
Właściciele umówili się z gośćmi, że w niedzielę o godz. 14 przyjedzie ktoś z obsługi dworu i odbierze klucze od budynku. Ale kiedy przyjechał, gości już nie było.
- Ktoś zadzwonił do mnie przed południem i powiedział, że grupa już wyjechała - mówi Barbara Martin, pracująca u Armacińskiego. - Przyjechałam do dworku i zastałam pobojowisko. Od razu zadzwoniłam po szefa.
- Różni ludzie tu bywali, ale czegoś takiego przez dwadzieścia jeden lat nie widziałem - właściciel pokazuje na podłogę holu. - Rozdeptane kromki chleba i puszki po piwie zbieraliśmy z podwórka, holu i schodów. Jak to możliwe, przecież wśród gości były kobiety i dzieci! Co najmniej tydzień zajmie nam doprowadzenie budynku do stanu używalności - dodaje Armaciński.
Właściciele podliczają straty. W niedzielę odmówili pobytu grupie z Warszawy, która wcześniej zarezerwowała pensjonat na cztery dni.
Przedstawiciel PPHU "Mleko-
System”, który wczoraj oglądał dworek w Libiszowie nie mógł uwierzyć własnym oczom. - Wypada mi tylko przeprosić - mówił Armacińskiemu. - Proszę policzyć straty, zapłacimy.
Radosław Kozak, właściciel parczewskiej firmy, powiedział nam, że w czasie imprezy nie dochodziło do żadnych ekscesów. - Spotkanie zakończyło się około północy, a ja wróciłem do domu - mówi Kozak. - Nie mogłem zapanować nad tym, co się tam później działo, bo mnie nie było. Zastanowimy się w firmie, co z tym dalej robić. Na razie, pracownicy dostali nagany.