Wędrowało takie towarzystwo przez zaśnieżone pola od chaty do chaty, od wioski do wioski, śmiesząc i bawiąc ich mieszkańców oraz zbierając datki. Nie do śmiechu było, gdy na jakiejś drodze spotkały się dwie takie trupy wędrownych wiejskich artystów. Sypało się wtedy pierze z anielskich skrzydeł, w ruch szły widły, drewniane kosy i kije. Na szczęście potyczki z reguły kończyły się w najgorszym wypadku na kilku siniakach, urwanych lnianych brodach i potarganych szatach.
Dziś, w czasach zdominowanych przez wszechobecną telewizję, nikt dawnych zwyczajów i obrzędów nie kontynuuje. Najmłodsi zapewne nawet nie wiedzą, co to takiego herody.
Doskonale jednak pamięta tamte czasy Leon Szabluk z Malowej Góry, wsi zagubionej nad dolną Krzną i Bugiem w powiecie bialskim. Jeszcze w latach osiemdziesiątych pan Leon, wtedy kierownik Wiejskiego Domu Kultury, ze stworzonym przez siebie zespołem kolędników wędrował po okolicy, a na ich występy do wiejskich świetlic ściągały tłumy. Zajęli nawet pierwsze miejsce na wojewódzkim przeglądzie zespołów kolędniczych w 1982 roku.
Liczącemu obecnie 69 wiosen twórcy herodów – sam napisał scenariusz i szył stroje – na aktywną działalność w zespole obrzędowym nie pozwalają i wiek, i zdrowie. Po jego odejściu na emeryturę aktorska trupa się rozpadła, a kontynuatorów nie ma.
Tuż przed świętami odwiedziliśmy szefa herodów i jego położone w brzozowym zagajniku na skraju Malowej Góry obejście. Powitał nas głośnym ujadaniem dorodny owczarek, a wkrótce pojawił się gospodarz w baraniej szubie – kożuchu. Herodów jednak zobaczyliśmy. Groźnych i barwnych. Towarzyszyły im diabły, aniołowie i cała plejada innych postaci, tyle że... drewnianych, które gospodarz wyczarował w lipowych kloców.
– W taki sposób postanowiłem ocalić od zapomnienia dawny zwyczaj kolędowania z herodami – mówi Leon Szabluk. – Mam jeszcze scenariusz i stroje by się znalazły, ale cóż z tego, kiedy nikomu dzisiaj się nie chce tym zajmować. Gdyby ktoś się do mnie zgłosił, to i teraz chętnie bym pomógł. Pamiętam zarówno role jak i piosenki. Szkoda że wszystko idzie w zapomnienie...
Pan Leon prowadzi nas do drewnianej szopy, swego rzeźbiarskiego warsztatu. To w nim tworzy barwne postacie minionej tradycji. Buduje też drewniane szopki.
– Zgodnie z podlaskim zwyczajem, są one ubogie, kryte słomą. Zastanawiam się, czy nie zrobić bogatszej na wzór krakowskiej – wyjaśnia.
Największa stoi na stole w budynku gospodarczym i sięga sufitu. Ma ruchome figurki i kręcącą się gwiazdę. Drewniana maszyneria uruchamiana jest za pomocą takiej samej korby. Ale i tu wkroczyła nowoczesność – wnętrze podświetla żarówka.
– Można tę szopkę wyjąć tylko przez okno, ponieważ w drzwiach się nie mieści. Chyba nieco przesadziłem z rozmiarami – zastanawia się jej twórca.
Oko wchodzącego do warsztatu cieszą gwiazdy kolędnicze, obrotowe i podświetlane. Podobnie jak szopki, robi je tylko dla siebie. Po to, by ocalić od zapomnienia to, co kiedyś w świątecznym okresie umilało ludziom życie, stwarzało niepowtarzalną atmosferę tych pięknych, zimowych świąt Bożego Narodzenia.
Dziś po tym wszystkim pozostał jedynie żal, że prawdziwych herodów już nie ma...