Pomimo ustawowego zakazu, konie w janowskiej stadninie przez kilkanaście lat były znakowane za pomocą wypalonego piętna. Sprawę bada prokuratura. – To jest metoda rodem ze średniowiecza – krytykuje Cezary Wyszyński, prezes fundacji na rzecz zwierząt Viva!.
„J” w koronie – takim symbolem oznaczano konie arabskie w stadninie w Janowie Podlaskim nawet do 2018 r. Palenie rasowe polega na przyłożeniu rozgrzanego do czerwoności żelaza na parę sekund do skóry konia i pozostawieniu blizny - piętna. W tym miejscu sierść nigdy nie urośnie.
Nowelizacja ustawy o ochronie zwierząt, która weszła w życie w 2006 roku, zabroniła tej praktyki kategoryzując ją jako „znęcenie nad zwierzętami” za co grozi do 3 lat więzienia.
Lubelska Prokuratura Regionalna zajęła się tym procederem w ramach śledztwa wszczętego w 2016 w sprawie niegospodarności w stadninie za czasów gdy kierował nią Marek Trela. Dotychczas nikomu nie postawiono zarzutów. Ostatnio śledztwo przedłużono już po raz czternasty, tym razem do lipca.
– Badamy kwestię wypalania w celu znakowania koni – potwierdza Karol Blajerski, rzecznik prokuratury. – To nie jest nowy wątek, ale badanie informacji, które zaistniały w przestrzeni publicznej. Wymagają one pomocy międzynarodowej, bo konie z Janowa były sprzedawane również za granicę. Konieczne są oględziny zwierząt – tłumaczy.
Już pod koniec ubiegłego roku policja na zlecenie prokuratury zaczęła przesłuchiwać tych, którzy nabyli konie z janowskiej stadniny. – Policja pytała jak mocno były okaleczone klacze – relacjonuje nam jeden z hodowców, który był zaskoczony wizytą policjantów.
Profesor Krystyna Chmiel z Białej Podlaskiej od 30 lat naukowo zajmuje się końmi arabskimi. Potwierdza, że janowska stadnina stosowała technikę „wypalania”.
– Wiem, bo brałam udział w przeglądzie koni i miały one „piętna”, chociaż obowiązywał już zakaz – przyznaje. Jednocześnie deklaruje, że nie jest przeciwniczką tej metody. – Stosowane teraz czipy konie mogą zgubić, czip pod skórą wędruje, poza tym trzeba mieć czytnik żeby odczytać. A piętno każdy widzi. Po wojnie wiele naszych koni się rozpierzchło i udało się je odnaleźć właśnie dzięki wypalonym znakom, chociaż nie było niczego w dokumentach. To była główna identyfikacja.
Ale organizacje prozwierzęce biją jednak na alarm. – To jest metoda rodem ze średniowiecza – mówi Cezary Wyszyński, prezes fundacji na rzecz zwierząt Viva! Szef fundacji dziwi się też, że taka praktyka trwała aż tyle czasu. – Widocznie była pilnie strzeżoną tajemnicą – stwierdza.
– Odkąd jestem prezesem nie wypaliliśmy żadnego znaku. Stosujemy tylko i wyłącznie czipy – przekonuje Lucjan Cichosz, który szefem stadniny jest od września 2020 roku. Wcześniej był senatorem i posłem PiS. – Jako lekarz weterynarii wiem, że kiedyś palenie znaków było ogólnie powszechne – dodaje.
Na pytanie dlaczego wcześniej janowska stadnina łamała zakaz, prezes nie odpowiada, bo „w spółce nie ma już osób decyzyjnych w tym zakresie”. Zwróciliśmy się z tym do byłego, wieloletniego szefa stadniny Marka Treli, ale na odpowiedź wciąż czekamy.
Marek Szewczyk, były redaktor naczelny „Konia polskiego”, który dziś prowadzi blog Hipologika dziwi też, dlaczego odpowiednio nie reagowały Agencja Nieruchomości Rolnych, a później Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa. – Ani jedna, ani druga instytucja, której podlegały i podlegają państwowe stadniny, nie wydały żadnych dyspozycji w sprawie, jak należy znakować konie, kiedy znowelizowana została ustawa o ochronie zwierząt – mówi.
W 2009 roku Komisja Europejska wydała ustawę regulującą tę kwestię, wprowadzając obowiązek elektronicznej identyfikacji koni, czyli czipowania.