Rozmowa z Teresą Bogacką, prezesem Fundacji "OIC Poland” i kanclerzem Wyższej Szkoły Ekonomii i Innowacji w Lublinie, zwyciężczynią plebiscytu "Dziennika Wschodniego” "Kobieta Przedsiębiorcza 2010”.
– …kobieta twórcza, nastawiona na rozwój, zmiany, wyzwania, która traktuje swoją pracę z pasją. Taka kobieta nie usiedzi w jednym miejscu, nie spocznie na laurach, bo musi stale działać, wyznaczać sobie coraz to nowe cele.
• Czuje się pani taką kobietą?
– Zdecydowanie tak. Praca pochłania większość mojego czasu, często doba jest za krótka na zrealizowanie wszystkiego. Nie mówiąc już o sferze prywatnej: chwilach dla rodziny i dla siebie. Ale ja żyję pracą, kontaktami z ludźmi, tą codzienną dynamiką. Nie wyobrażam sobie pracy za biurkiem, w księgowości. Przecież ja bym to wszystko rozniosła. Z trudem znoszę dni, kiedy mam papierkową robotę. Muszę być w ciągłym ruchu.
• Czyli nagroda w naszym plebiscycie trafiła w dobre ręce?
– Chyba tak. To nagroda za moją wieloletnią, czasami syzyfową pracę i upór. Na udział zgodziłam się w dużej mierze ze względu na studentów. To jest też ich nagroda. Chciałam pokazać, że kobieta potrafi i stać ją na coś poważnego, a nie tylko małe kroczki. Wszystkie przedsiębiorcze panie powinny się pokazywać. Żeby było nas coraz więcej.
• Ze skromnej grupy studentów i kilku specjalności stworzyła pani w ciągu 9 lat jedną z największych szkół wyższych w tej części Polski. Jak to się robi?
– Najważniejsza jest konsekwencja. Do miejsca, w którym teraz jesteśmy dążyłam codziennie. Silnej pozycji nie da się zbudować z dnia na dzień. Trzeba na nią pracować kilka lat. Ludzie są podejrzliwi, nie ufają "nowym na rynku”. Zwłaszcza, jeżeli chodzi o prywatne uczelnie. Kiedy zaczynaliśmy rodzice studentów pytali czy baza lokalowa jest nasza, czy kadra jest sprawdzona, czy mamy uprawnienia. Bali się, że ktoś zgarnie pieniądze i ucieknie. Pokazaliśmy, że można nam zaufać.
• Początki były najtrudniejsze?
– Tak, ale musieliśmy przez to przejść. Zaczęło się od Fundacji, którą przejęłam w 1999 r., zaraz po tym jak odeszłam ze Szkoły Biznesu, którą kierowałam 8 lat. Fundacja nie miała wtedy prawie żadnych środków, nikt jej dobrze nie wróżył. Mówiono nawet, że to "fundacja jednego projektu”. Poza tym nie był to sprzyjający okres do działania takich instytucji. Było wtedy sporo afer i fundacje kojarzono z przekrętami. Ale udało mi się ją wyprowadzić na prostą, pozyskać środki pomocowe.
• A skąd pomysł na otworzenie szkoły?
– Chciałam w ten sposób kontynuować to, co zaczęłam w Szkole Biznesu. Wykorzystanie potencjału do kształcenia w stylu zachodnim, innowacyjnie. Zależało mi na dostosowaniu naszej oferty do potrzeb rynku, stworzenie "kuźni kadr”. Zaprocentowało moje doświadczenie w pozyskiwaniu funduszy zewnętrznych i współpraca z różnymi podmiotami gospodarczymi. Wiedziałam jak się w tym poruszać, które firmy się sprawdziły, a które trzeba omijać. Dzięki temu nasi absolwenci mogą znaleźć pracę w renomowanych przedsiębiorstwach.
• Liczyła pani na sukces?
– Jeśli się na czymś znam, to jestem nastawiona optymistycznie. Nawet, jeśli na początku jest pod górę. Kieruję się intuicją, która jeszcze mnie nie zawiodła. Założyłam sobie, że na sukces trzeba poczekać minimum te 10 lat. Zdawałam sobie sprawę, że to jest proces, a nie pstryknięcie palcami. Bardzo ważny jest dobór współpracowników, budowanie zgranego, odpowiedzialnego i lojalnego zespołu. Na szczęście pracuję z ludźmi, którzy myślą tak jak ja, są kreatywni i chcą się uczyć. Na bylejakość nie ma u mnie miejsca.
• Kobieta ma trudniej w biznesie?
– Oczywiście. Uważam, że musi włożyć dwa razy więcej pracy, żeby osiągnąć to samo, co mężczyzna. Oni mają łatwiej, nawet jeśli zdarzy im się jakaś "kolizja”, to pójdą na drinka i wszystko sobie wyjaśnią. Kobietom nie zawsze to wypada. Postrzega się nas w nieco innych rolach, szczególnie w małych środowiskach. Sporo się zmienia, ale niektóre stereotypy nadal pokutują.
• Z kim pani woli pracować z kobietami czy mężczyznami?
– Staram się dogadywać ze wszystkimi, płeć nie ma tu znaczenia. Ważny jest charakter i podejście do pracy. Nie mniej jednak, jeśli chodzi o administrację jest to zespół sfeminizowany. Kobiety przywiązują większą wagę do szczegółów i lepiej sobie z tym radzą. Kadrę akademicką zdominowali niestety mężczyźni. Ale to żadna niespodzianka, tak jest na większości uczelni.
• Jak udaje się pani pogodzić pracę na uczelni i w fundacji?
– Przez tyle lat nauczyłam się superorganizacji czasu i dyscypliny. Bez tego nie dałabym rady. Poza tym nie pokazywałam się na bankietach i spotkaniach towarzyskich, które są przecież częścią biznesu. Ale jak się okazuje można sobie poradzić i bez tego.
• Potrafi pani żyć bez pracy?
– Nie ćwiczyłam tego. Przyznaję się: jestem pracoholikiem.
• A co na to rodzina?
– Na szczęście coraz więcej niedziel spędzam w domu. W ubiegłym roku po raz pierwszy od 10 lat pojechałam na urlop. Staram się znaleźć czas dla domu. Mąż i synowie są dla mnie ogromnym wsparciem. Ale taki jest niestety koszt sukcesu zawodowego. Coś za coś, musiałam poświęcić jedno, żeby zbudować drugie.
• Jak wyglądają takie wolne niedziele?
– Staram się maksymalnie odreagować, wyłączyć. Chodzę w piżamie do południa, piję kawę bez pośpiechu, czytam, słucham muzyki, pracuję w ogrodzie.
• Jest pani kobietą przedsiębiorczą również w domu?
– Zdecydowanie. Mąż już się z tym pogodził. Wie doskonale, o co mi chodzi, czego oczekuję. Chociaż czasami ma żal, że się nie odzywam. A ja po całym tygodniu muszę trochę pomilczeć. Obowiązuje u nas podział ról. Nawet w kwestii mojego ukochanego ogrodu. To właściwie mąż go "dogląda”.
• Osiągnęła już pani wszystko?
– Prywatnie tak, mam wspaniałą rodzinę. Jeżeli chodzi o sprawy zawodowe to chciałabym poświęcić się teraz pracy społecznej. Do tej pory byłam zaabsorbowana głównie szkołą, to w końcu moje "dziecko”. No i chciałabym trochę odpocząć…